niedziela, 21 października 2007

Exmoor

Noc. Mgła. Droga niewiele szersza od naszych ścieżek rowerowych - tutaj służy to za lokalne drogi dwukierunkowe (co kilkadziesiąt metrów są zatoczki). Czasami musimy składać lusterka, żeby zmieścić się między krzakami.


Na końcu polnej drogi, na szczycie wzgórza porośniętego lasem i poprzecinanego polami otoczonymi murkami z łupków, stało schronisko. Drewniane ściany i piętrowe łóżka, ławy i stoły z ciosanego drewna. I kominek. Kominek, w którym już wkrótce wesoło zapłonie ogień.


Mapa. Mapa i kompas. Niewiele więcej trzeba, żeby zaplanować wycieczkę. Trochę wyobraźni i szczypta wiedzy. Siedzieliśmy pochyleni nad liniami konturowymi, oczami wyobraźni widząc już jutrzejszą wędrówkę...

Pobudka o 8. Nie bardzo wierzyłem, że nam się to uda. Udało się jednak, chociaż nie wszyscy byli z tego zadowoleni. Śniadanie, pakowanie i w drogę - o 9.30 jechaliśmy już na miejsce.

Wysokie wzgórza Exmoor powitały nas wilgotną mgłą. Szliśmy ścieżką, która przecinała wzgórze, wciśnięta w połać brązowych wrzosów. Niedługo potem okazało się, że mapa nie jest bardzo aktualna - pojawiły się wokół nas nowe ścieżki, zaś tych, którymi mieliśmy iść, nie było. Głupio się zgubić w przeciągu pierwszej godziny pierwszej wycieczki, którą się prowadzi. Obrałem azymut kierunek na północny zachód i ruszyliśmy na przełaj przez mokre podłoże. Nie zawiodłem się - droga przecinająca wzgórze pojawiła się po kilku minutach przed nami.


Ścieżka na największe wzgórze okolicy - Dunkery Beacon - była prosta i jednoznaczna. Mgła nie rozproszyła się, więc zamiast roztaczającego się widoku na okolicę byliśmy otoczeni tajemniczą mgłą angielskich wrzosowisk - mgłą, która tak samo otaczała Celtów i druidów w ich dębowych gajach albo skrywała Normanów najeżdżających wyspę.

Popołudniu przyszedł czas na wybrzeże – „spectacular”, jak zapowiadała Zoe. Wędrówka zaczęła się z kamienistego brzegu oceanu.


Wspinaczka przez las (przypominający jakąś zaklętą baśniową krainę, o której zapomniał czas)

przyprawiła niektórych o zadyszkę i łapanie oddechu, ale było to jedyne podejście, jakie musieliśmy dziś pokonać. Z góry roztaczał się widok na ocean – gdzieś tam, za horyzontem z chmur i fal jest Nowy Świat: patrzyłem na zachód jak patrzyli przez wieki marynarze i podróżnicy – z takim samym spojrzeniem utkwionym w dali wypływała dawno temu załoga Mayflower.

Droga powrotna wiodła wzgórzem porośniętym drzewami, przez mały kamienny kościółek skryty w osłoniętej drzewami dolince.


Samer, Matt i Philip zostawali z tyłu, co trochę opóźniało marsz, ale zasłużyli sobie na to – ich zdjęcia okazały się więcej niż dobre. Nasza wędrówka zakończyła się tam, gdzie się rozpoczęła – na kamiennym wybrzeżu. Skończyła się wędrówka, ale nie przygoda. Najpierw jedna postać, potem jeszcze dwie inne zbiegły po drobnych szarych kamieniach nad sam ocean. Minutę później już pogrążałem się w chłodnych falach oceanu. Kaja i Patrycja (choć nie miały nic na przebranie) też bez wahania skoczyły morskie fale. Czułem się poniekąd jak delfin w oceanarium – ja pływałem, a ci na brzegu robili zdjęcia…

Na koniec zatrzymaliśmy się jeszcze w Porlock – ładnym małym miasteczku nad samym morzem. W kościele po wąskich krętych schodach można było wejść na niewielką wieżę, gdzie schowana była cicha, mała kapliczka.

Po powrocie do schroniska zabraliśmy się za robienie obiadu – nóżek z kurczaka i zapiekanki ziemniaczanej. Niestety piekarnik, którego drzwiczki zrobione były z przepiłowanego znaku drogowego, nie służył najlepiej – po trzech godzinach ziemniaki wciąż były trochę twarde. Mimo to wspaniały (jak na wycieczkę) smak i pyszna sałatka wystarczyły, by wszystkich zadowolić. Na deser zrobiliśmy gruszki w karmelu.

Wieczór spędziliśmy znów nad mapą, a kiedy już wszyscy poszli spać – razem z Mattem, Kają, Samerem i Philipem rozmawialiśmy o wycieczce na lato. Każdy z nich powiedział to, co sam już wiedziałem – że chcieliby jechać do Szkocji. Pomysł wydaje się zbyt śmiały, ale zobaczymy, co się da zrobić. Była późna noc, kiedy postanowiliśmy spać przy ogniu – na fotelu, na stole i pod stołem. Czy to ogień, czy ludzie, czy jedno i drugie – dość, że atmosfera była bardzo miła.

Wędrówka w niedzielę co krok odsłaniała przed nami nowy krajobraz: zielone pola, szczyty wzgórz pokryte brunatną czapą wrzosów, słynne ponoć i rzadkie "Exmoor ponies", "the Punchbowl", czyli urwisko niewiadomego pochodzenia (ponoć do dziś geologowie łamią sobie nad tym głowę) wcięte w zbocze


i wreszcie dolinę rzeczną wijącą się w lesie i słynne Tarr Steps, czyli most zbudowany z poukładanych jak klocki LEGO kamieni.

Zmęczeni wróciliśmy wieczorem do domów – ja bogatszy o jedzenie, które nam zostało. Przez cały następny tydzień będę się żywił tylko gruszkami, jabłkami i bananami…