poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Środa, 30 lipca

Nie wiem o nikim, kto by się tak żegnał, wiedząc, że żegna się na dobre. Zamiast wspólnych wspomnień bowiem, które zwykle wracają podczas rozstania, zajęci byliśmy czymś zgoła bardziej przyziemnym. Gwoli wstępu, Victoria przyjechała do Anglii na rok jako wymiana z University of Korea. Rok, podczas którego zgromadziła niewątpliwie wiele nowych znajomości, wspomnień...i rzeczy. Dzielnie spakowała wszystko do ogromnej torby podróżnej, mniejszej walizki i dużej torby na ramię. Dlaczego jednak o tym piszę? Każda linia lotnicza przyznaje limity bagażowe: Cathay Pacific Airlines zezwalało oficjalnie na 20kg bagażu głównego i 7kg w bagażu podręcznym. Wiem jednak, że pracownik lotniska też człowiek, więc wcześniej Victorii udało sie przewieźć 27kg. Mocując się z walizkę, byłem niemal pewien, że jest cięższa, nie wykluczałem jednak też, że to ja osłabłem przez ostatni miesiąc, kiedy oprócz szaleńczych biegów między metrem a pociągiem żadnego sportu nie uprawiałem. Waga na Heathrow udowodniła, że to ja mam rację...mieliśmy zatem 38,5kg w wielkiej torbie, 16kg w bagażu podręcznym i 90 minut, żeby coś z tym zrobić. Szczęśliwie zabrałem plecak na „kilka” rzeczy, które mogłyby się nie zmieścić. Po kilku próbach i desperackim przebieraniu wielki toboł wciąż ważył 31kg. Postanowiłem zastosować ostrzejsze środki. Wyłożyliśmy całą zawartość walizki i poradziłem Victorii, żeby pakowała tylko najbardziej niezbędne rzeczy. Podziałało – po 10 minutach walizka mieściła się juz w normie – 24kg. Radziłem też, by zrobiła jak ja niegdyś, gdy dowiedziałem się, że mój bagaż waży 6kg za dużo – mianowicie założyć kilka warstw na siebie. Założyła, nie ubrania jednak, ale 2 aparaty, ze wszystkimi filtrami na obiektywie (podobno przy kontroli zapytano ją, czy jest fotografem...). Zastanawiacie się pewnie, gdzie podziała się różnica? Mój plecak ledwie dał się zamknąć, wypełniony ciuchami, butami, pamiątkami – mógłbym z powodzeniem otworzyć mały kramik na rogu jakiejś ruchliwej ulicy.

Na liczeniu kilogramów i minut upłynęły nam ostatnie godziny, tak, że zdążyliśmy tylko powiedzieć sobie „Bye! Take care!” i...koniec.

Mogę mieć jednak nadzieję, że było to tylko "Goodbye!", nie zaś "Farewell". Przy pożegnaniu Victoria wręczyła mi sakiewkę zdobioną w koreańskie wzory, w niej zaś dwa Kwiaty Pustyni, niezmiernie rzadkie kamienie, które znalazł dla niej pośród piasków egipskiej pustyni beduiński chłopiec. Przyjąłem ten cenny podarunek, po czym wręczyłem jej jeden Kwiat z powrotem. Być może kiedyś znów się spotkają...

Wtorek, 29 lipca

Każda opowieść ma swój początek. Rozpoczynające zdanie czy otwierający akcent muzyczny, który pamięta się później przez lata. Któż z Was nie kojarzy finałowej kantaty IX symfonii Beethovena, znanej nam jako hymn zjednoczonej Europy lub znamiennego utworu, który rozpoczyna się słowami: „Litwo, ojczyzno moja…”; na sam ich dźwięk przecież słowa te i akordy stają w naszej pamięci jak żywe! O ileż więc bardziej prawdziwe jest to wobec ludzi! Wspomnienia ich twarzy żyją w naszej pamięci na długo po tym, kiedy się już rozstaliśmy – czasem nawet i na zawsze. Zamknięte w wąskiej przestrzeni czasu, który dane nam było razem spędzać, pozostają niezmienione w tych samych barwach sprzed lat, mimo że czas, jak rwąca rzeka, popłynął już hen, za odległy horyzont. Czyż nie wystarczy dwóch lub trzech ludzi, którym losy zbiegły się na ułamek wieczności, i jednej ich wspólnej opowieści z czasów okrytych już płaszczem przeszłości, aby historie te, zawarci w nich ludzie i emocje jak żywe stanęły przed oczyma nie samym tylko bohaterom, ale wszystkim bez reszty zasłuchanym w opowieść. Opowieść właśnie, ona niczym wehikuł czasu na moment cofa nas w przeszłość, raz jeszcze czyni młodymi i wlewa ogień w dogasające wspomnienia! Ta magia słów i urok chwili, gdy poprzez słowa żywa staje się pamięć, zawsze jednak musi mieć swój koniec. Koniec właśnie...Jakże różną może on przybierać formę! Czasem, nieśmiało jak ślimak schowa się na powrót do swego wnętrza, innym razem opadnie gwałtownie niczym kurtyna, kończąc piękny spektakl. Kiedy indziej jeszcze trwać będzie jak drzewo, którego nagie gałęzie, odarte na zimę z liści i koloru, trwają nieruchomo pod śniegiem, dając świadectwo minionego lata i nadzieję przyszłej wiosny – tak właśnie rozstaliśmy się z Victorią. Ostatni liść z drzewa opadł, kiedy w ów ciepły wieczór wracaliśmy z przedstawienia Szekspira w Regents Parku. Nie czuliśmy jeszcze wiatru, którzy wieszczył już rychłe rozstanie – za niecały dzień powiemy sobie „Goodbye! Farewell” i jedyne, co pozostanie, to konar, naga gałąź czekająca na wiosnę. Na wiosnę, która być może nigdy nie przyjdzie, a nam pozostanie spoglądać od czasu do czasu na zdjęcia i zaklinać je wspomnieniami, by nasze twarze z przeszłości choć na chwilę zajaśniały w naszej pamięci...