sobota, 9 sierpnia 2008

Sen

Zwykle opisuję wieczory lub noce. Dziś jednak będzie inaczej – wyjątkowy był bowiem poranek, jego pierwszy moment, tak jak wyjątkowy jest najpierwszy promień słońca, który jako posłaniec jutrzenki wybiega naprzód, niosąc radosną wieść o zbliżającym się dniu. W tej pierwszej chwili bowiem trwał we mnie jeszcze ów obraz, fragment opowieści prostej ale ważnej, która ujęła mnie na tyle, że pamiętałem ją jeszcze na tym świecie. Była to bowiem opowieść ze świata snów.

Jeśli to, co piszę poniżej, nie będzie miało sensu, wybaczcie mi, bo przecież nie raz tak się zdarza, że autor tylko widzi w swoim tworze cokolwiek godnego uwagi. Być może jednak okaże się, że cicha senna opowieść zanotowana na wpół śpiąco na skrawku papieru będzie miała sens także i dla Was.

…ludzie przesuwają się przede mną niczym nieustanna fala…kolorowe suknie, czarne garnitury, pary, grupy, słowem – gromada wielka ludzi, którzy coś do siebie mówią, witają się, rozmawiają, uśmiechają – wszystko to widzę z bliska, ale jakby zza szyby, która tłumi wszelkie odgłosy; jak gdybym był niewidzialnym duchem, który w sekrecie nawiedził to zgromadzenie. Wtem z obcej grupy wyłania się postać znajoma, niska. Nie zbliża się, ale pojawia tuż koło mnie, jak gdyby znanym tylko sobie sposobem przedarła się przez tę barierę, która oddzielała mnie od tamtej strony. Widzę wszystkie postacie nieostro, ich kolory są jakby odległe, wyblakłe. Mała postać koło mnie jest jednak bardziej prawdziwa, realna, jej sylwetka zaś wyraźna. Stoi tuż obok i patrzy na mnie, jak gdyby na coś czekał – być może na chwilę, w której go rozpoznam. „Łukasz” – przemknęło mi jak błyskawica przez myśl, dając też zaraz odpowiedź na pytanie o to, gdzie jestem. Spojrzałem raz jeszcze na ludzi wokół i obraz w jednej chwili wyostrzył się, ukazując mi twarze bliskich i znajomych: ciocia Ewa, wujek Janusz, Kasia i Filip, wujek Grzesiu, Jorg i inni, których dobrze przecież znamy. Także sam Łukasz – teraz dopiero zauważyłem – wyróżniał się strojem, wciąż stojąc i patrząc na mnie ubrany w garnitur z białą koszulą i elegancką czarną muszką. Wesele – pomyślałem – nie może inaczej być! Wtedy Łukasz podszedł do mnie i przytulił mnie, jak dawniej kiedyś, kiedy byliśmy jeszcze młodzi (więc to chyba dosyć stary sen, bo ostatnimi czasy się to nie zdarza…). Zapytał przy tym, dlaczego nie dołączę do wszystkich, zapytam o ich sprawy, okażę zainteresowanie ich życiem a wreszcie pobędę po prostu w ich towarzystwie. Słowa te wydały mi się niezwykle mądre i gorzkie zarazem, bo jaśniało w nim boleśnie ziarno prawdy: nie najlepiej idzie mi troska o sprawy bliskich...

Tym autopouczającym morałem chcę zakończyć tą opowieść, by miała ona kształt i sens. By zaspokoić Waszą ciekawość powiem jednak, że nie był to koniec snu, gdyż ( i proszę mnie nie pytać dlaczego…) po chwili Łukasz wyjawił, że wypadałoby mi zainteresować się najważniejszymi sprawami, którymi wszyscy tutaj zgromadzeni przejmują się i żyją na co dzień – np. seksaferą czy kłótniami rządowymi…

Piątek, 8 sierpnia

Dzień zacząłem od pośpiesznej notatki na kartce (--> ..::Sen::..), którą ledwo mogłem później rozczytać, bo pisałem chyba jeszcze na śpiąco.

W pracy zaraz z rana zadzwoniliśmy z Edem do Skandynawskiej agencji Norstatt, która zajmuje się badaniami terenowymi w tym rejonie. Podczas konferencji telefoniczne już uzgodniliśmy terminy, a ja zostałem przedstawiony jako następca Eda i przyszły nowy kontakt ze strony brytyjskiej firmy. Później sprawdzaliśmy jeszcze ostateczne wersje kwestionariuszy, by wysłać je do agencji jako gotowe do badania terenowego. Przejęcie obowiązków zostało dokonane – pisałem już maile do klientów i szukałem rozwiązań na pojawiające się nieliczne problemy. Niewiele to zapewne, ale lepsze niż sprawdzanie jedynie, czy cyferki w obu dokumentach są identyczne.

Ed kończył dziś pracę w Research International (był tu kilka miesięcy) i w poniedziałek wyjeżdża na 30 dni do Francji uczyć się hiszpańskiego i przygotowywać się do swojej wielkie podróży. Wraz z dziewczyną jadą na 6 tygodni do Ameryki Południowej, by przemierzyć Ekwador, Peru, Boliwię i zakończyć podróż w Rio de Janeiro. Wszyscy mu dziś zazdrościli, ze ma przed sobą perspektywę tak niezwykłych 2 miesięcy.

Od grupy Ed dostał szampana, ja zaś zebrałem dla niego krótki przewodnik o tym, jak robić troszkę lepsze zdjęcia. Każdy, kto chciałby się z tym zapoznać, może ściągnąć to z : http://docs.google.com/?tab=mo&pli=1#folders/folder.0.7bd6dbd1-30d7-4c67-8421-60470c4ce380. Bardzo się ucieszył z tego prezentu. Mam nadzieję, że chociaż trochę mu on pomoże.

Po pracy ścigałem się jak zawsze z czasem, żeby zdążyć na wcześniejszy pociąg. Na próżno. Na wielkiej stacji Waterloo setki ludzi (a ja wraz z nimi) wpatrywały się niecierpliwie w rząd ekranów, który wyświetlał „opóźniony” przy każdym pociągu. Z resztą, zobaczcie sami:

Czwartek, 7 sierpnia

Dziś biegałem inaczej – boso. Mokra trawa chłodziła mi stopy i sprawiała, że biegło się jakoś lżej i szybciej niż zwykle. Wraz ze mną podążał zmierzch, on jednak biegł za zachodni horyzont, ścigany przez ciemność nocy, ja zaś – wokół boiska, mierząc się z czasem. W uszach brzmiała mi nauka św. Bernarda z Clairvaux z dzieła „O miłowaniu Boga” czytana przez amerykańskich ochotników.

Środa, 6 sierpnia

Wan Yung poleciała do domu. Na lotnisku w Kuala Lumpur, po kilkunastu godzinach lotu Airbusem i przesiadce w Bangkoku, przywitała ją cała rodzina. W tym także jej 2-letni kuzyn, trzymający tabliczkę z napisem „duża ciocia”.

Wojtek został sam zaś sam w Egham. W samotności odpocznie może nieco od intensywnego miesiąca spotkań, wypadów i wizyt. A może nie odpocznie, gdyż Londyn ze wszystkimi swoimi atrakcjami i nieodkrytymi jeszcze ciekawostkami zbyt będzie kuszący.

Wtorek, 5 sierpnia

Wszedłem, jak co dzień, na stację benzynową w Egham, by szukać transportu do domu. Podszedłem do pana w koszuli, krawacie i spodniach od garnituru, który właśnie tankował i, jak mi się zdawało, słuchał muzyki w słuchawkach. Kiedy podszedłem, zwrócił się do mnie z pytającym wyrazem twarzy – zdawało mi się, że coś mówił, ale pomyślałem, że mówił do siebie. Zapytałem, czy jedzie w stronę uczelni, a kiedy potwierdził, poprosiłem o podwiezienie.

- To dość bezczelne, nie wydaje ci się? – padła odpowiedź.
- Bezczelne? – zapytałem, tyle zszokowany, co i rozśmieszony – nikt mi nigdy nie powiedział, że to bezczelne…

Zauważyłem, że pan dalej mówił coś do słuchawki – rozmawiał więc przez telefon…poczekałem chwilę, on skończył i zwrócił się do mnie:

- Jesteś studentem?
- Tak.

On patrzył na mnie podejrzliwie, ja na niego z niedowierzaniem. Następne pytanie mnie rozbroiło:

- Chciałbym zobaczyć twoją legitymację studencką.

Teraz to ja spojrzałem na niego podejrzliwie. Powoli wyjąłem kartę studencką i pokazałem temu dziwnemu biznesmenowi. Przyjrzał się jej dokładniej niż kontroler PKP.

- Jeśli nie chcesz, nie musisz mnie podwozić – powiedziałem i chciałem już odejść, ale on odrzekł
- Nie, mogę cię podwieźć. Poczekaj chwilę.

Poszedł zapłacić za benzynę. Kiedy już ruszyliśmy, bardzo chciałem zapytać go, dlaczego był taki podejrzliwy, a zwłaszcza – co było w moim zachowaniu bezczelnego. Nie udało się jednak – pan rozmawiał dalej o swoich nieruchomościach i kontraktach…

Poniedziałek, 4 sierpnia

Biznes nie idzie dobrze – zaczął szef, kiedy wszyscy zebrali się w dużym holu. Nie wykonaliśmy planów finansowych na marzec i kwiecień, a maj i czerwie nie wystarczyły, żeby nadrobić te braki. Ze względu na bardzo konkurencyjny rynek [tu nastąpiła bardzo krótka ogólna charakterystyka rynku] i słabe wyniki potrzebna jest reorganizacja i cięcia budżetowe w kadrach. Chcę tutaj uspokoić, że wszyscy, których to dotyczy, zostali już o tym poinformowani. Rozmowy odbyły się z tymi, którzy mogą być tym dotknięci. Zwolnionych zostanie 17 osób, głównie z działu grafiki i spraw wewnętrznych, zmiany nie będą dotyczyły osób bezpośrednio kontaktujących się z klientami…atmosfera zrobiła się poważna i ciężka, a ludzie niespokojnie oczekiwali dalszych wieści. Szef zaś przystąpił do opisywania potrzebnych zmian: musimy być bardziej elastyczni w swoich działaniach, brać za nie większą indywidualną odpowiedzialność, lepiej współpracować z klientem i inne dość standardowe frazy.

Dobrze podsumował to potem szef grupy, mówiąc, że wszystkie wymienione cechy są u nas widoczne, więc zamiast coś zmieniać musimy raczej kontynuować to co robimy tak jak uprzednio.

Niedziela, 3 sierpnia

Po gościach – zarówno Victorii, jak i dziadkach Pardis – zostało nam dużo jedzenia, które coraz szybciej się psuło. Wan Yung zadecydowała, że się tym zajmie i będzie gotować i obiady, i kolacje. Zaplanowała sobie to wszystko misternie i od 3 dni miałem przygotowany obiad do pracy i gotową kolację po powrocie. Co tu dużo mówić, było to bardzo miłe.


Popołudniu ja prasowałem swoje i jej rzeczy (tak trochę w podziękowaniu za posiłki), a ona czytała na głos Alicję w Krainie Czarów. I tak "rodzinnie" upłynął nam niedzielny wieczór.

Sobota, 2 sierpnia

Obudziłem się o 14 i poszedłem biegać – najwyższy czas zacząć przygotowania do maratonu, zostało mi wszak nie więcej niż 90 dni! Towarzyszył mi dziś Kmicic, Zagłoba i Pan Wołodyjowski, wszyscy trzej wspaniale odgrywani przez Janusza Gajosa. Wróciły do mnie historie dzielnych żołnierzy i burzliwych losów Rzeczpospolitej, które, chociaż skąpane w przesadnym blasku Sienkiewiczowskiej narracji, i tak godne są pamięci.

Piątek, 1 sierpnia

Londyn i piątkowy wieczór – z czym Wam się to kojarzy? Impreza do rana, clubbing albo pub crawl w tym mieście, w którym zawiera się cały świat*. Ale nie tak ja spędziłem ten czas, nie tak. Bo oprócz kultury masowej w Londynie skupia się też kultura wysoka i to właśnie z niej postanowiliśmy skorzystać. Zaczęliśmy, Wan Yung, Pardis i ja, od obejrzenia na scenie Króla Lwa. Odnaleźliśmy w nim nie tylko piękne wspomnienie wzruszającej bajki, którą każdy z nas pamiętał z dzieciństwa, ale też niezwykły popis kreatywności i tańca, którym aktorzy oddawali zwierzęcą naturę odrywanych roli. Chwilami tak scena, jak i sala zamieniała się w afrykańską sawannę, przez którą kroczyły słonie, żyrafy i nosorożce, przemierzały ją skocznie antylopy, bezszelestnie skradała się puma, a nad całą gromadą unosiły się kolorowe ptaki.

Następny punkt programu to Król Lear w szekspirowskim teatrze The Globe. Przedstawienie było wyjątkowe, bo rozpoczynało się o północy. Niestety zmęczenie dało o sobie znać i mimo stojącego miejsca bardzo blisko sceny po godzinie zacząłem zasypiać. Może właśnie dlatego, przez kontrast, doskonale pamiętam moment, w którym obudził mnie przeraźliwy huk i wycie. Na wpół obłąkany Król Lear wraz z towarzyszami błąkali się po pustkowiu, zaś wokół nich szalała burza. Lear spotyka szalonego Toma, w którym odnajduje bratnią duszę w swoim szaleństwie. Dalszy ciąg każdy zna. Dla mnie była to lekcja, aby nigdy więcej nie iść na przedstawienie, które kończy się po północy – no chyba, ze dobrze się wyśpię.


To jeszcze nie koniec. Około 3, kiedy skończyła się sztuka, ruszyliśmy powolnym, śpiącym niemal krokiem (nie przypuszczałem wcześniej, że można iść i spać, teraz zaś miałem okazję się o tym przekonać) wzdłuż Tamizy. Chociaż ciemność nocy wciąż rozjaśniały światła Londynu, ulice były wyludnione i słychać było jedynie hałas przejeżdżających śmieciarek – świt to bowiem czas porządkowania Londynu przed kolejnym dniem.

Nasza droga wiodła na New Covent Garden market, gdzie co dzień odbywa się giełda kwiatowa. Okazało się, że 5.30 to za późno, by zobaczyć to miejsce w pełnej krasie – klienci już zniknęli, zaś sprzedawcy zwijali swoje stragany. Pardis przysiadła przy stole w barze i zasnęła, podczas gdy ja i Wan Yung chodziliśmy wśród kolorowych straganów.

O 7 byliśmy z powrotem w domu, w progu pożegnaliśmy się z wyjeżdżającymi już dziadkiem i babcią Pardis i w jednej sekundzie zasnęliśmy.



*Tak nazwał Londyn jego były burmistrz, Ken Livingstone: "The world in one city".

Czwartek, 31 lipca

Wieczorem, niczym magik, którego sława wyprzedza go o wiele dni, przybywa do miasta, by oczarować widownię czymś niezwykłym, spoza ram ich szarego życia, tak właśnie w naszym domu zagościła kuchnia irańska. Pozwolono mi, co uważam za niemały zaszczyt, wziąć udział w przygotowywaniu perskich dań. Mieszałem więc, pod czujnym okiem babci Pardis, ugotowane bakłażany (po irańsku: baadenjaan, czytamy: „bodemdżun”). Papka była żółtozielona i niewielu z tych, którzy zobaczyliby ją po raz pierwszy, nabrałoby na nią apetytu. Ja jednak miałem szczęście kosztować tę potrawę wcześniej, w domu Pardis w Coventry i wiedziałem, że nie należy zważać na formę dania, lecz na jego treść.

Po kilku minutach „madardżun” (bo tak po irańsku brzmi „babcia„ [dosłownie znaczy to szanowna mama]) dosypała dwie garście suszonej mięty i zapach unoszący się znad garnka zrobił się jeszcze bardziej kuszący. Ja wciąż mieszałem, Pardis zaś stała koło nas i cierpliwie tłumaczyła moje pytania odnośnie tego przepisu. Babcia zaś zaczęła rozrabiać jakąś białą substancję, na którą w europejskich językach nie znaleźliśmy odpowiednika (zdradzę Wam jednak w tajemnicy, że po irańsku nazywa się ona kashk i jest to skondensowana serwatka). Jest ona sekretem nie tylko tej jednej potrawy, ale całej kuchni Mazandaranu, to jest prowincji na północy Iranu, obejmującej południowe wybrzeże Morza Kaspijskiego, skąd wywodzi się rodzina Pardis. Babcia raz po raz spoglądała na moje mieszanie, po czym z pogodnym uśmiechem kiwała głową, jak gdyby mówiąc – tak dalej. Nie było zresztą tak, że nie znała angielskiego w ogóle, jednakże jeśli moje pytanie wymagało dłuższej odpowiedzi, mimowolnie zaczynała mówić po irańsku, ja zaś potakiwać i uśmiechać się do czasu, kiedy Pardis napominała ją, że mimo jej szczerych chęci ja nic nie rozumiem.

Moja rola skończyła się, bo kashk-e-baadenjaan było gotowe. Okazało się, że madardżun nie kończy gotować. Po kwadransie pojawiło się jeszcze „bedźbedź”, czyli kwaśna potrawa z mielonego mięsa oraz ryż z kminkiem. Zamknąłem oczy, zakosztowałem tych specjałów i przeniosłem się wyobraźnią do Iranu…