poniedziałek, 28 lipca 2008

Poniedziałek, 28 lipca

Polaków w Londynie spotkać można w najbardziej zaskakujących miejscach. Na przykład w punkcie fotograficznym, gdzie zaniosłem wywołany przeze mnie film, ażeby wywołać odbitki. I, „po starej znajomości”, zdjęcia nieekspresowe dostałem w trybie ekspresowym już po kilku godzinach.

Podczas przerwy obiadowej pojechałem po bilety – pociągi wewnątrz Londynu są szybsze i wygodniejsze niż metro!) – i w drodze powrotnej spotkałem panią, która okazała być się od wielu lat dziennikarką. Powiedziała, że najlepiej zacząć od pracy w lokalnej gazecie, a potem, mając już w CV staż dziennikarski, jest ponoć z górki. Zapytałem, jak nauczyć się dobrego stylu – pani z początku była niechętna, bo wszak pisanie właśnie było tym, co wypracowała przez lata i czym zarabiała na chleb. Ale po chwili już zaczęła opowiadać mi o strukturze piramidy, której należy się trzymać, zaczynając od skrótu najważniejszych informacji (bo większość czytelników tam właśnie kończy lekturę), stopniowo rozwijając treść, tak aby…tutaj kątem oka zauważyłem tablicę „London Bridge”. Krótka i dramatyczna walka między pokusą przygody a obowiązkiem rozegrała się w moim wnętrzu: „Zostać! Słuchać!” wołała ta mniej uporządkowana, lecz emocjonalna cząstka mojej duszy. „Nie. Nie wolno.”, krótko zakończyła rozmowę Obligatoris, toteż pożegnawszy się szybko, wysiadłem z pociągu. Czy słusznie – nie wiem, ale w pracy przez całe popołudnie siedziałem bezrobotny…

Wysłuchałem za to Manifestu Komunistycznego po angielsku. To doprawdy zadziwiające, jak wiele świetnych książek można znaleźć w nagranych w internecie przez czytających ochotników. Ciekawe, co powiedzieliby w firmie, gdyby wiedzieli, że w London City, jądrze europejskich finansów, słucham takich wywrotowych treści...

Wieczoram zaś długo rozmawialiśmy z Victorią – może ostatni raz.

Niedziela, 27 lipca

Londyn jest męczący. Rano zapełniają go biznesmeni, w południe turyści, popołudniu znów panowie w garniturach wracający z pracy, a na wieczór imprezowicze. Londyn jest też brudny – pod koniec dnia metro I pociągi przypominają śmietnik, bo ze względów bezpieczeństwa na stacjach nie ma koszy na śmieci. Londyn jest wreszcie zły: jakąż wagę ma moralność, dobro I zasady w mieście, w którym miesięcznie kilkudziesięciu ludzi ginie pod ciosami noża w rękach coraz to młodszych sprawców.

To wszystko jednak jest niejako tłem, z którego wyłaniają się dobre akcenty, tak jak z kupy gnoju wyrasta czasem piękny kwiat.

Takim kwiatem była moja niedziela. Zacząłem ją od jutrzni w katedrze Westminsteru – najważniejszym i najpiękniejszym katolickim kościele w Londynie. Chociaż nie tak bliska, jak liturgia godzin z braćmi dominikańskimi, gdzie rzędy zakonników odpowiadają sobie w melodyjnym dialogu-modlitwie brewiarzowej, tutejsze poranne nabożeństwo było równie piękne, z kantorem i chórem ministrantów, który wspomagał wiernych w śpiewie.

Szczyt religijnego uniesienia miał jednak dopiero nadejść. Rozpoczynała się bowiem, “High Mass”, czyli uroczysta Eucharystia niedzielna. Wraz z kilkoma kapłanami wkroczył tez orszak chórzystów, którzy zajęli miejsca w prezbiterium za ołtarzem. Rzut oka na ściągawkę z treścią mszy – wszystkie ważne modlitwy po łacinie! I śpiewy na wejście i komunię też! Wzięli sobie tutaj do serca postanowienia reformy soborowej – I to we właściwym sensie. Chwała im za to. Tymczasem chór intonuje już Credo. I oto w gregoriańskich nutach, podobnie jak i w anielskiej melodii rozpoznaję reminescencje wersji trydenckiej, znanej mi z mszy przedsoborowych! Mimo, że całość modlitwy była podzielona pomiędzy chór i wiernych, nie mogłem się powstrzymać od śpiewania przez cały czas.

Podczas komunii chór śpiewał łacińską pieśń, piękną tak w treści, jak i w swojej muzycznej oprawie.

Dokładnie w południe spotkaliśmy się z wujkiem Januszem, ciocią Ewą i Łukaszem na stacji przy Green Parku. Krótki spacer zawiódł nas do Hyde Parku, gdzie znajduje się Speaker’s Corner – jedno z moich ulubionych miejsc w Londynie, nie tak znane, jak Big Ben czy Westminster Abbey, a przecież równie “londyńskie”. Trafiliśmy w samą porę – po jednej stronie imam muzułmański perorował o “czystej” bigamii w Islamie, porównując ją do monogamii w zgniłym społeczeństwie zachodu. Obok natomiast kowboj z napisem “Jesus is alive” ciętym językiem i bystrymi ripostami dyskutował z tłumem z wysokiego szczebla swojej małej drabiny. Przeszkadzał mu, ale i dodawał kolorytu pijaczyna, który na wszystko zdawał się mieć swoją odpowiedź. “Popatrz” – powiedział wujek Janusz – “w Polsce płacisz 100zł za godzinę z angielskiego, a tu masz taki show za darmo…”. Staliśmy zasłuchani dobre pół godziny…

Nie udało mi się zaprosić gości do Red Fort, polecanej przez przewodnik indyjskiej restauracji w Soho. Nie udało się, bo nie potrafiliśmy, jak ktoś kiedyś przed wiekami, wejść mimo drzwi zamkniętych…miałem jednak plan awaryjny – sprawdzony indyjski lokal przy Covent Garden. Jeszcze jeden spacer wyostrzył nam apetyty i sprawił, że każde z różnych dań smakowało nam w równym stopniu. Wujek Janusz podbił serce kelnerki - pięknej młodej Hinduski, wołając do niej niczym rodzony Hindus „ciolo ciolo” i „dżal dżal”, czyli „prędzej” i „zmykaj” (czy jakoś tak…).

Jest jeszcze jedna rzecz, której ominięcie w to niedzielne popołudnie byłoby niepowetowaną stratą: Camden Market. To miejsce, które przyciąga w równym stopniu turystów, outsiderów i przedstawicieli tych wszystkich niezliczonych subkultur, których nie potrafię nawet nazwać. Kręcą się tam punki w kolorowych irokezach o kształtach tak fantazyjnych, jak najnowsze kreacje projektantów mody, odziani w czarne skóry ze srebrnymi ćwiekami, zobaczyć można ubranych na czarno gothów, którzy prowadzą swoje małe sklepiki z odzieżą. Tu i tam natkniesz się na wróżbitę czy przepowiadacza przyszłości, który z kart, ręki czy spojrzenia w oczy wyczyta Twój los. Wszystko to miesza się z kolorową różnorodnością ras, nacji i kuchni, które można tam napotkać. Co najciekawsze, nie czujesz się zagrożony nawet mimo tego, że z przydrożnego straganu spoglądają na ciebie oczy kupca, który sprzedaje m.in. „zdrowotne zioła”…z liściem marihuany na etykietce. Kto wie, czy nie tylko do zmroku…

Słońce było już nisko nad horyzontem, goście czuli zaś znużenie długiego dnia – ich podróż rozpoczęła się de facto o drugiej w nocy! Postanowiliśmy jeszcze przejść się przez jeden w ładniejszych fragmentów Londynu: rozpoczynając od Trafalgar Square, gdzie z wyniosłej kolumny spoglądał na nas admirał Nelson, przeszliśmy do nadbrzeża Tamizy przy budynkach Parlamentu i Big Bena oraz Westminster Abbey.

Sądziłem, że na tym skończą się warte opisania wydarzenia tej niedzieli. Jak zwykle było inaczej. Na Westminster Bridge uwagę moją przykuł wielki trójnóg, na nim zaś wielki Canon wycelowany w Tamizę i Parlament. „Czekamy na właściwe światło?” zapytałem niezobowiązująco. Miałem nadzieję, że uda się w ten sposób nawiązać dłuższą rozmowę z tym niewątpliwie profesjonalnym fotografem. „Nie wiem” – padła zaskakująca odpowiedź – „ja tu tylko siedzę i pilnuję”. Byłbym może odszedł na te słowa, ale spod kaptura wyłoniła się uśmiechnięta twarz Irlandczyka. Okazało się, że jest aktorem i nie raz odgrywał już Szekspira. Opowiadał mi o swoich ulubionych musicalach. Po kilku minutach zapytałem, jak on się czuje, ogrywając role, które nie odzwierciedlają jego prawdziwego charakteru, bohaterów, którymi sam nigdy by w życiu nie był. Istotnie, powiedział, dobre pytanie, zwłaszcza, że on bardzo lubi grać czarne charaktery. Rzeczywiście, dla kogoś, kto wciela się w rolę tak bardzo, że sam na chwilę staje się tym, kogo odgrywa, może to być problem. Tym bardziej, jeśli takich roli w krótkim czasie odgrywa się kilka. Irlandczyk wyznał, że dzwoni często do przyjaciół, rodziny, prosi, żeby mu opowiedzieli o nim samym, niejako przypomnieli kim jest. Powiedział też, że sytuacja jest zapewne inna dla kogoś, kto kończy przedstawienie wraz z oklaskami i opadnięciem kurtyny. W filmie bowiem aktor żyje ze swoim bohaterem miesiące, a nieraz i lata. I wtedy, wraz z zakończeniem produkcji, kończy się rozdział życia i trzeba się pogodzić z powrotem do rzeczywistości. I wtedy mogą zacząć się problemy.

Czy to jednak zbyt wysoka cena za to, by stać się kimś, kim życie nigdy nam być nie pozwoli? Czy może też jest to tylko ucieczka od tego, by stanąć twarzą twarz z własnym cieniem?

Sobota i niedziela, 19 i 20 lipca

Czwartek, 17 lipca

To już naprawdę ostatni dzwonek – niebawem Myra wylatuje do Hong Kongu, a ja wyjeżdżam do Lake District. Trzeba zatem skończyć tej nocy, teraz albo nigdy.

W czym rzecz? Postanowiliśmy zrobić dla Victorii pamiątkowy album z jej pobytu w Anglii i naszej wspólnej znajomości. Problem polegał jednak na tym, że album była mały, zaś zdjęć dużo. A konkretnie – album, mieścił zdjęć 200, każde z nas miało zaś na komputerze tysiące zdjęć ze wspólnych podróży czy spotkań. Była to jednak już końcowa selekcja, żeby tylko upewnić się, ze nie umieścimy takich samych zdjęć (każde z nas miało limit:100).

Niezwykłe w fotografii jest właśnie to, że ilekroć przyglądamy się zdjęciom widzianym już wcześniej nawet kilkanaście razy, wspomnienia wracają z równą, niesłabnącą siłą. Czego wspomnieniami nie zapisało nasze serce, to zapamiętał obiektyw. I dobrze. Teraz, patrząc na album wypełniony naszymi twarzami, możemy raz jeszcze podróżować przez wybrzeże Dorset czy szkockie gory, wspominając wszystkie przygody, które razem przeżyliśmy.

środa, 16 lipca

“Czy warto?” zastanawiałem się nieraz, wysiadając z pociągu na London Waterloo, kiedy mijałem plakat reklamujący musical “Lord of the Rings”. Nie byłem pewien, ile w nim musicalowej klasy porównywalnej z “Les Miserables” czy “Phantom of the Opera”, ile zaś komercyjnej oprawy stworzonej tylko na potrzeby oddania skomplikowanej przecież fabuły tolkienowskiego świata. W wyborze nie pomagały też recenzje, które wahały się od bardzo niepochlebnych do pełnych zachwytu rekomendacji. Podjąłem jednak wybór, kiedy okazało się, żę za kilka dni musical ten schodzi ze sceny.

Razem z Wan Yung, Pardis I Myra spoglądaliśmy na scene ze wspaniałych miejsc pierwszego rzędu Grand Circle, czyli pierwszego piętra (trafiła nam się dobra oferta dla grupy).

Do przerwy musiałem co chwilę napominać samogo siebie, by nie myśleć o filmie Petera Jacksona i nie porównywać go z przedstawieniem. Było to jednak nie do uniknęcia i, co gorsza, porównanie to wypadało zdecydowanie na korzyść filmu. Prawdą jest, że twórcy przedstawienia mieli 3, a nie 9 (jak reżyser) godzin na oddanie całości fabuły. To jednak w żadnen sposób nie usprawiedilwia gry aktorów, która miejscami sięgała poziomu szkolnego przedstawienia. Jeśli jedynym rozwiązaniem dla cześci aktorów na to, by być słyszalnym, jest krzyczenie niezależnie od sytuacji. Chwilami miałem nawet wrażenie, żę sam mógłbym to lepiej odegrać: szczególnie irytował mnie Gandalf, który zamiast wizerunku mędrca kreował sobie raczej wizerunek starego handlarza bez manier oraz Elrond, który nie miał sobie nic z gracji elfa, każdą kwestię obwieszczając podniesionym głosem, jak gdyby po każdym zdaniu oczekiwał oklasków. Brakowało tez nieco esencji musicalu, a więc piosenek – były ich może 3 czy 4. Z drugiej strony, poziom podnosiły zdecydownaie efekty specjalne: na szczególne uznanie zasługuje tu gra świateł i wykreowanie Balroga: kiedy we kłębach czerwonej mgły i ognistego światła pojawił się na scenie, całą widownie zakrył obłok dymu i unoszące się w powietrzu strzępy. Tak właśnie skończyła się część pierwsza, a wraz z nią mój ból oglądania tego przedstawienia.

Nie, nie wyszedłem. Przekonałem się, raz jeszcze, by oglądać to jako dzieło samo w sobie, bez odniesienia do kreacji wielkiego ekranu. Na szczęście Gandalf, jak pamiętamy z “Fellowship of the Ring”, znika na pewien czas z fabuły – podobnie znikł on ze sceny. Miejsce jego zajął Gollum. Był to dla mnie największy bodaj zwrot akcji: nie tylko trudno przecież odgrywać stworzenie, które na przemian czołga się, płaszczy, gwałtownie podskakuje i porusza się pokracznie; trudność potęguję, kiedy dodamy do tego rozdwojoną osobowość Golluma. Scena, w której hobbici Frodo i Sam śpią, w Gollumie zaś walczy dobro i zło, lojalność i żądza Pierścienia, była nieziemska. Kątem oka spojrzałem na widownię: każdy siedział zelektryzowany i wpatrzony jak zaklęty w niewielką szarą postać to padającą na ziemię, to znów powstającą – taka była potęga tej gry aktorskiej. Pamiętam ją wyraźnie nawet teraz, gdy pozostała część musicalu rozmyła się w tak zwane ogólne wrażenie.

Nie sam Gollum sprawił jednak, że wyszedłem z musicalu więcej niż zadowolony: duet Frodo i Sam pozwalał zapomnieć o niedociągnięciach innych postaci. Odgrywana przez nich tęsknota za domem, strach przez niepewną przeszłością i niezachwiana przyjaźń zdawały się emanować ze sceny na widownię. Gdzieniegdzie dało się nawet słyszeć ciche łzy.

Koniec, tak jak w filmie I książce, byl wielki i poruszajacy. Zdawało się, jak gdyby zarówno aktorzy, jak i światła i efekty specjalne czekały własnie na koniec po to, żeby zachwycić widzów. Istotnie, mimo wcześniejszego uprzedzenia wyszedłem z musicalu bardzo zadowolony. Moje zastrzeżenia wydaje się zaś tłumaczyć fakt, że przez ostatni miesiąc oprócz Froda, Sama i Golluma występowali aktorzy zastępczy, bo główna ząłoga zakończyła już kontrakt. Szkoda, bo moje wrażenie na pewno byłoby dużo lepsze. Ale melodia “Sit by the fire lights glow/ Tell us the old tale we know/ Tell of adventure strange and rare/ Never to change, always to share” pozostanie w mojej pamięci na długo…