Londyn jest męczący. Rano zapełniają go biznesmeni, w południe turyści, popołudniu znów panowie w garniturach wracający z pracy, a na wieczór imprezowicze. Londyn jest też brudny – pod koniec dnia metro I pociągi przypominają śmietnik, bo ze względów bezpieczeństwa na stacjach nie ma koszy na śmieci. Londyn jest wreszcie zły: jakąż wagę ma moralność, dobro I zasady w mieście, w którym miesięcznie kilkudziesięciu ludzi ginie pod ciosami noża w rękach coraz to młodszych sprawców.
To wszystko jednak jest niejako tłem, z którego wyłaniają się dobre akcenty, tak jak z kupy gnoju wyrasta czasem piękny kwiat.
Takim kwiatem była moja niedziela. Zacząłem ją od jutrzni w katedrze Westminsteru – najważniejszym i najpiękniejszym katolickim kościele w Londynie. Chociaż nie tak bliska, jak liturgia godzin z braćmi dominikańskimi, gdzie rzędy zakonników odpowiadają sobie w melodyjnym dialogu-modlitwie brewiarzowej, tutejsze poranne nabożeństwo było równie piękne, z kantorem i chórem ministrantów, który wspomagał wiernych w śpiewie.
Szczyt religijnego uniesienia miał jednak dopiero nadejść. Rozpoczynała się bowiem, “High Mass”, czyli uroczysta Eucharystia niedzielna. Wraz z kilkoma kapłanami wkroczył tez orszak chórzystów, którzy zajęli miejsca w prezbiterium za ołtarzem. Rzut oka na ściągawkę z treścią mszy – wszystkie ważne modlitwy po łacinie! I śpiewy na wejście i komunię też! Wzięli sobie tutaj do serca postanowienia reformy soborowej – I to we właściwym sensie. Chwała im za to. Tymczasem chór intonuje już Credo. I oto w gregoriańskich nutach, podobnie jak i w anielskiej melodii rozpoznaję reminescencje wersji trydenckiej, znanej mi z mszy przedsoborowych! Mimo, że całość modlitwy była podzielona pomiędzy chór i wiernych, nie mogłem się powstrzymać od śpiewania przez cały czas.
Podczas komunii chór śpiewał łacińską pieśń, piękną tak w treści, jak i w swojej muzycznej oprawie.
Dokładnie w południe spotkaliśmy się z wujkiem Januszem, ciocią Ewą i Łukaszem na stacji przy Green Parku. Krótki spacer zawiódł nas do Hyde Parku, gdzie znajduje się Speaker’s Corner – jedno z moich ulubionych miejsc w Londynie, nie tak znane, jak Big Ben czy Westminster Abbey, a przecież równie “londyńskie”. Trafiliśmy w samą porę – po jednej stronie imam muzułmański perorował o “czystej” bigamii w Islamie, porównując ją do monogamii w zgniłym społeczeństwie zachodu. Obok natomiast kowboj z napisem “Jesus is alive” ciętym językiem i bystrymi ripostami dyskutował z tłumem z wysokiego szczebla swojej małej drabiny. Przeszkadzał mu, ale i dodawał kolorytu pijaczyna, który na wszystko zdawał się mieć swoją odpowiedź. “Popatrz” – powiedział wujek Janusz – “w Polsce płacisz 100zł za godzinę z angielskiego, a tu masz taki show za darmo…”. Staliśmy zasłuchani dobre pół godziny…
Nie udało mi się zaprosić gości do Red Fort, polecanej przez przewodnik indyjskiej restauracji w Soho. Nie udało się, bo nie potrafiliśmy, jak ktoś kiedyś przed wiekami, wejść mimo drzwi zamkniętych…miałem jednak plan awaryjny – sprawdzony indyjski lokal przy Covent Garden. Jeszcze jeden spacer wyostrzył nam apetyty i sprawił, że każde z różnych dań smakowało nam w równym stopniu. Wujek Janusz podbił serce kelnerki - pięknej młodej Hinduski, wołając do niej niczym rodzony Hindus „ciolo ciolo” i „dżal dżal”, czyli „prędzej” i „zmykaj” (czy jakoś tak…).
Jest jeszcze jedna rzecz, której ominięcie w to niedzielne popołudnie byłoby niepowetowaną stratą: Camden Market. To miejsce, które przyciąga w równym stopniu turystów, outsiderów i przedstawicieli tych wszystkich niezliczonych subkultur, których nie potrafię nawet nazwać. Kręcą się tam punki w kolorowych irokezach o kształtach tak fantazyjnych, jak najnowsze kreacje projektantów mody, odziani w czarne skóry ze srebrnymi ćwiekami, zobaczyć można ubranych na czarno gothów, którzy prowadzą swoje małe sklepiki z odzieżą. Tu i tam natkniesz się na wróżbitę czy przepowiadacza przyszłości, który z kart, ręki czy spojrzenia w oczy wyczyta Twój los. Wszystko to miesza się z kolorową różnorodnością ras, nacji i kuchni, które można tam napotkać. Co najciekawsze, nie czujesz się zagrożony nawet mimo tego, że z przydrożnego straganu spoglądają na ciebie oczy kupca, który sprzedaje m.in. „zdrowotne zioła”…z liściem marihuany na etykietce. Kto wie, czy nie tylko do zmroku…
Słońce było już nisko nad horyzontem, goście czuli zaś znużenie długiego dnia – ich podróż rozpoczęła się de facto o drugiej w nocy! Postanowiliśmy jeszcze przejść się przez jeden w ładniejszych fragmentów Londynu: rozpoczynając od Trafalgar Square, gdzie z wyniosłej kolumny spoglądał na nas admirał Nelson, przeszliśmy do nadbrzeża Tamizy przy budynkach Parlamentu i Big Bena oraz Westminster Abbey.
Sądziłem, że na tym skończą się warte opisania wydarzenia tej niedzieli. Jak zwykle było inaczej. Na Westminster Bridge uwagę moją przykuł wielki trójnóg, na nim zaś wielki Canon wycelowany w Tamizę i Parlament. „Czekamy na właściwe światło?” zapytałem niezobowiązująco. Miałem nadzieję, że uda się w ten sposób nawiązać dłuższą rozmowę z tym niewątpliwie profesjonalnym fotografem. „Nie wiem” – padła zaskakująca odpowiedź – „ja tu tylko siedzę i pilnuję”. Byłbym może odszedł na te słowa, ale spod kaptura wyłoniła się uśmiechnięta twarz Irlandczyka. Okazało się, że jest aktorem i nie raz odgrywał już Szekspira. Opowiadał mi o swoich ulubionych musicalach. Po kilku minutach zapytałem, jak on się czuje, ogrywając role, które nie odzwierciedlają jego prawdziwego charakteru, bohaterów, którymi sam nigdy by w życiu nie był. Istotnie, powiedział, dobre pytanie, zwłaszcza, że on bardzo lubi grać czarne charaktery. Rzeczywiście, dla kogoś, kto wciela się w rolę tak bardzo, że sam na chwilę staje się tym, kogo odgrywa, może to być problem. Tym bardziej, jeśli takich roli w krótkim czasie odgrywa się kilka. Irlandczyk wyznał, że dzwoni często do przyjaciół, rodziny, prosi, żeby mu opowiedzieli o nim samym, niejako przypomnieli kim jest. Powiedział też, że sytuacja jest zapewne inna dla kogoś, kto kończy przedstawienie wraz z oklaskami i opadnięciem kurtyny. W filmie bowiem aktor żyje ze swoim bohaterem miesiące, a nieraz i lata. I wtedy, wraz z zakończeniem produkcji, kończy się rozdział życia i trzeba się pogodzić z powrotem do rzeczywistości. I wtedy mogą zacząć się problemy.
Czy to jednak zbyt wysoka cena za to, by stać się kimś, kim życie nigdy nam być nie pozwoli? Czy może też jest to tylko ucieczka od tego, by stanąć twarzą twarz z własnym cieniem?
1 komentarz:
Dlatego też nie wiadomo do końca, czy Heath Leadger po 6 tygodniach sam w izolatce i jego niesamowitej i złej do szpiku kości roli Jokera popełnił samobójstwo, czy też nie.
Prześlij komentarz