sobota, 20 października 2007

Przygotowania do wycieczki

To nie był spokojny tydzień.

Jest czwartek wieczór. W poniedziałek Patrycja złożyła formy ze szczegółami wycieczki do Students Union. Na formie stało wyraźnie, że mamy 2 kierowców minibusów, którymi mamy dostać się na miejsce. I dwóch ludzi z ważnym potwierdzeniem kursu pierwszej pomocy. Poniżej zaś mój podpis. Jest jednak czwartek. medyków oficjalnych mamy 0. Podobnie kierowców.

Może to źle, że nie przejmuję się angielskimi regulacjami. Zgodnie z regulaminem wycieczka nie powinna się odbyć, bo nikt nie ma ważnego papierka z pierwszej pomocy. Cóż z tego, że jest nas w grupie przynajmniej 3, którzy w sytuacji zagrożenia wiedzą co robić. Będzie dobrze.

Gorzej z kierowcami. Emily przed chwilą przysłała SMSa, że nie może z nami jechać. Czyli mamy tylko Allyna i jego 5-osobowe combi - trochę mało na 20 osób z plecakami.

Dzwoni komórka. To Patrycja: "Matt has passed the drivin test!". Ufff...no to załatwione! Teraz już tylko jechać! Jechać, zapomnieć na 2 dni o studiach, iść, prowadzić, podziwiać, robić zdjęcia i cieszyć się chwilą choć przez krótką chwilę!

Jest piątek. Spotkałem na kilka godzin przed wyjazdem 4 koreańczyków, którzy mieli z nami jechać - niestety buty górskie zamówili przez internet, a poczta teraz strajkuje, więc nie przyszły doszły na czas...ale przynajmniej nie będzie problemu z miejscem.

Tsukasa - dusza towarzystwa

Trening. Wysiłek. Zmęczenie. Picie?

Dla niektórych to naturalna kolej rzeczy (zwłaszcza w Anglii!). Tym razem zaproponował to Chris, nasz fenomenalny czarny pas (3 dan). A że proponował mi to już rok temu, jakoś głupio było odmawiać. Było nas 4 - ja, Chris, Kudzai (kraj pochodzenia: Zimbabwe) i Tsukasa właśnie.

Tsukasa: I thought Kudzai...was...man's name?
(wszyscy zanoszą się od śmiechu)
Tsukasa: Kudzai, Kudzai...it's like...Iraq...like Iraq...eee...president?
(wszyscy dyskretnie spoglądamy po sobie)
- You mean Hussain? Saddam Hussain?
Tsukasa: Aaaaa! Yea, yeah, Hussain!
(zdziwienie wyszło z siebiei usiadło obok)
Tsukasa: Like...Hussain son...Kudzai, Kudzai...
- Oh, that's true, Hussein's son's name is Qusay!

Chris (z typowo brytyjskim humorem): You know, mate, I'm not a specialist, but it's probably not the best way to chat up girls - to tell them they have a male name and then compare them to Saddam Hussein's son...

Research Assistant

Tak nazywa się oficjalnie moje stanowisko jako pomocnika dla profesora Jeffa Franka (tego samego, który rok wcześniej na Economic Philosophy toczył z nami różne kontrowersyjne dyskusje).

Pierwsze zadanie zaczęło się już w zeszłym roku, kiedy to miałem zebrać informacje dotyczące tego, jak kosmiczny wyścig technologii wpłynął na rozwój mikroprocesorów i przemysłu cyfrowego. Choć pytanie wydawało się iście kosmiczne, po głębszej analizie wyłoniło się z niego więcej ekonomicznych aspektów niż przypuszczałem. Na zeszły wtorek miałem z zebranych informacji napisać artykuł.

Po artykule przyszedł czas na kolejną zagadkę - Jeff pragnie wiedzieć, dlaczego nie mamy szczepionki na HIV. I czy ta sytuacja jest podobna do tego, jak sprawy miały się z szczepionką na polio.

Jeśli wydaje Wam się to dziwne, to słusznie - mnie też się takie wydawało. Ale tak jak poprzednio, okazało się, że i tu ekonomia może służyć wcale niezłym wyjaśnieniem. Nie odpowiedź jednak, ale samo jej szukanie sprawia mi wiele przyjemności - w czwartek poczułem się jak dziennikarz, kiedy w poszukiwaniu odpowiedzi odnalazłem w labiryncie wydziału biochemii profesora Cuttinga, mikrobiologa, z którym odbyłem bardzo wartościową rozmowę o szczepionce, rynku farmaceutycznym i współczesnym społeczeństwie w ogóle.

Ciekawe co będzie dalej...

Nowe brzmienie...

Kształt podobny, gryf taki sam, 4 struny, tylko smyczek się wyróżnia. Tylko trochę niewygodnie się je trzyma - po pół godzinie bolał mnie kark.

Kaja patrzyła, czasem poprawiała dźwięk - to, co na gitarze można wydobyć z matematyczną precyzją na tym czy innym progu, tutaj tworzy się z harmonii wyczucia, doświadczenia i słuchu. Właśnie dlatego tak trudno zostać dobrym skrzypkiem - im bliżej jesteśmy właściwych dźwięków, tym większa, paradoksalnie, dysharmonia.

Ale skąd w moich rękach skrzypce? Wszystko zaczęło się podczas Fresher's Fair, gdzie promowałem ulotkami i opowieściami Boots Club. Jedna z dziewczyn okazała się być Polką z Dolnego Śląska. Później dowiedziałem się jeszcze, że od 10 lat gra na skrzypcach. I koniec końców spotkaliśmy się i miałem okazję, by zakosztować pięknego brzmienia skrzypiec.

Czy będzie z tego coś więcej? Zobaczymy, czy surowy mój opiekun, Czas, mi na to pozwoli.

Będę ministrantem!

Tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie porozmawiałem o tym z proboszczem. Bo okazało się, że i owszem, byłbym mile widziany jako nadzwyczajny szafarz Komunii Świętej, ale jako ministrant nie. To jest zarezerwowane dla młodszych. I nic nie można z tym zrobić.

Zaraz potem nastąpiła msza. W orszaku wyszli mali ministranci. A konkretnie - ministrantki, bo pośród 5 małych sług ołtarza był tylko 1 chłopiec. Krzyż i świece niesione były przez jasnowłose dziewczynki. A na końcu jeszcze jakiś pan w sile wieku - też w albie ministranta...

Modląc się o świętą cierpliwość i spokój doczekałem środy. Po wykładach o religiach zapytałem Ojca Vlada o co właściwie chodzi (zawsze myślałem, że ksiądz raczej przychylnie spojrzy na kogoś, kto by się chciał w udział we mszy świętej bardziej zaangażować).

Powód 1: dla tych dzieci jest to swego rodzaju przygotowanie do Pierwszej Komunii,
Powód 2: i tak jest ich tam za dużo (piątka), nie bardzo wiedzą co się dzieje, więc nie potrzeba dodatkowego bałaganu,
Powód 3: jestem na to za duży, powinienem być nadzwyczajnym szafarzem Komunii Świętej, ministranctwo jest dla małych dzieci.

Zauważyłem, że szafarzem być nie chcę, bo jest to w pewnym sensie nie w porządku wobec księży, zwłaszcza młodych, że mój kuzyn-ksiądz opowiadał mi o frustracji, jaką przeżywali klerycy w seminarium, kiedy okazało się, że świeccy mogą po krótkim kursie przygotowawczym robić to, na co oni czekają kilka lat. Ojciec Vlad odpowiedział (niezbyt, jak mi się zdaje na temat), że to są zwyczaje polskie i nie powinienem ich przenosić do innego kraju, bo to nie jest mile widziane, że powinienem zaakceptować i przyjąć sytuację taką, jaką ona jest.

To nie koniec tej quasi-świętej historii. Pomyślałem, że skoro problemem jest tłok, to spróbuję swoich sił podczas mszy w tygodniu, kiedy w całym kościele jest zaledwie kilka osób. Ojciec David przystał na to w niedzielę i termin ustalił się na środę, 7.30.

Wstawał świt, a ja wraz z nim. Zaspany, ale rozbudzony chłodem poranka i rześkim powietrzem stawiłem się kwadrans po 7 w zakrystii. Po 10 minutach zjawił się i Ojciec David. Po raz n-ty przypomniałem jak się nazywam i że chcę służyć do mszy. Padła krótka odpowiedź - przygotuj się. Nie musisz się przebierać, możesz służyć tak jak jesteś. Zapytałem, czy powinienem coś wiedzieć (w domyśle - co mam robić?) - znów krótka, jakby jeszcze zaspana odpowiedź - tak jak w Polsce. Ale Ojcze, ja nie byłem nigdy ministrantem! W takim razie usiądź i się przyglądaj.

I tak właśnie, na chwilę obecną, skończyło się moje bycie ministrantem. Bo można pewnie wcisnąć się tam za wszelką cenę, ale czy o to chodzi?