poniedziałek, 19 listopada 2007

Peak District

- Wszystko mamy?
- Mamy.
- Czyli jedziemy?
- Jedziemy.

Tak więc pojechaliśmy. Jako awangarda. Ja i Sasza wyruszyliśmy do Peak District kilka godzin wcześniej niż reszta, żeby się zakwaterować. I może zrobić herbaty czy kawy tym, którzy przyjadą po nas.

Droga była długa, ale przyjemna. W sumie nie całą pamiętam, bo spałem. Ale spało się dobrze. Kupiłem Saszy po drodze Red Bulla w ramach podziękowania, bo zawsze chętnie wspomaga nasz klub swoim samochodem.

Kiedy zajechaliśmy do Peak District, było już ciemno. I był w tym niezwykły urok - na tle czarnego nocnego nieba delikatnie zarysowana była ciemna linia wzgórz, a ów nocny spektakl rozświetlały malutkie światła samochodów powoli wspinające się na okoliczne wzgórza.

Trafiliśmy w końcu, klucząc w ciemnościach po wąskich dróżkach wiodących do dolinki, gdzie znajdowało się nasze schronisko. Najpierw nie potrafiliśmy wejść do środka - podany kod nie działał. Ale pan z budynku obok pomógł nam swoim doświadczeniem - należało wcisnąć jeszcze jeden przycisk żeby zatwierdzić kod. Później, podczas wypakowywania okazało się, że Sasza nie ma kluczyków do samochodu. Straciły się gdzieś pomiędzy samochodem a wejściem. Panika. Tragedia. Przeczesaliśmy cały trawnik, potem wszystkie rzeczy - te wniesione i te jeszcze w bagażniku. Nielogiczne, tak, ale Sasza w tych sytuacjach nie myśli logicznie. Potem przyszedł inny pan z latarką, ale też nic nie znalazł. Po pół godzinie zjawiła się reszta grupy. Matt wziął swoją latarkę i jeszcze raz od początku wszystko przeszukaliśmy. Okazało się, że kluczyki wpadły pod siedzenie. Cóż, bywa.

Potem okazało się jeszcze, że w kuchni jest zegar, który czas mierzy inaczej, do tyłu. Czyli że kiedy jest późno, to jakby wcześnie.

2 dni wędrowania okazały się całkiem udane: w sobotę poranna angielska mgła poprzez tęczę przeszła w słoneczny dzień, w niedzielę słońce towarzyszyło nam podczas wędrówki piękną doliną, którą żłobił wąski strumyk. Jeden i drugi dzień był nieco męczący, ale na pewno warto było przejść te kilkanaście kilometrów. A już szczególnie wspiąć się skałkę na wzgórzu, by popatrzeć na zachodzące słońce, a potem zagłębić się w nocną zabłoconą czeluść wąwozu ukrytego w zboczu.

Jeśli chcecie zobaczyć, czy Wasze wyobrażenie odpowiada rzeczywistości, zapraszam:
http://picasaweb.google.com/wojtek.szymczak/PeakDistrict3

Spacer

Któregoś wieczora, kiedy wracałem jak co tydzień z treningu, znów zapatrzyłem się w niebo. Wbrew temu, co możecie w tej chwili myśleć, kropla deszczu nie wpadła mi w oko. W oku zalśnił natomiast blask rozgwieżdżonego nieba. Jakby tego było mało, taki widok towarzyszył mi po zmroku już od kilku dni.

Pomyślałem więc o tym, jak tą pogodę wykorzystać - w końcu nie zdarza się tu często. I wpadłem na pomysł.

"Kto chce iść na spacer?" - zawołałem już od progu. W sumie tak dla formalności, bo wiedziałem jaki będzie odzew. Benedine już spała. Saszo grał na komputerze. Pardis odrabiała zadanie, schowana w swoim pokoju za kuchnią. Zatem spacer z Wan Yung - też dobrze, wiem przynajmniej, że jej też sprawia to przyjemność.

Miło było spacerować pod rozgwieżdżonym niebem w chłodny i rześki listopadowy wieczór. Miło było iść w milczeniu i słuchać Wan Yung, która niespodziewanie się rozśpiewała. Miło było wyobrazić sobie, że te musicalowe piosenki o miłości kiedyś ktoś zaśpiewa dla mnie z przekonaniem i sercem.

Ale nie tym razem Wojtku, na pewno nie tym razem.