To nie fikcja literacka, nasza styczniowa wycieczka do Walii dość była niezwykła, żeby opisać ją bez zbędnych ubarwień czy fantazji. I tak też zrobię.
-------------------------------------------------------------
Jak zwykle zaczęło się niecodziennie - cały piątek spędziłem w Oxfordzie, rozmawiając ze studentami, paniami z dziekanatu i wchłaniając naukową atmosferę, której nie było znów tak dużo, jak wielu mogłoby przypuszczać. Udało mi się nawet wślizgnąć na nabożeństwo do słynnego Christ Church - protestanckie, więc się trochę wynudziłem. Szkoda, że w tak pięknym, gotyckim wnętrzu nie ma równie pięknych treści.
O 20 przyjechał Saszo z Kają - miło z ich strony, że zechcieli nadrobić drogi, żeby mnie przechwycić. Na miejsce przyjechaliśmy o północy. Nawet pod osłoną nocy, rozjaśnionej srebrnym blaskiem gwiazd, schronisko prezentowało się doskonale - dawny magazyn łodzi ratunkowych, wzniesiony tuż ponad linią przypływu, z pochylnią łagodnie schodzącą w morskie fale.
Część grupy jeszcze nie spała, w napięciu śledząc szachowe batalie, jakie toczyli Matt i Russ. Ja i Kaja chcieliśmy skorzystać jeszcze z nocnego piękna, więc poszliśmy na krótki spacer. Miło było obserwować jasne niebo i ciemne, cicho szumiące morze. Wiatr jednak szybko przegnał nas z powrotem.
Następnego dnia obudziły nas złote promienie wschodzącego słońca. Ktoś jakby zatrzymał pogodę - niebo było tak samo bezchmurne, jak poprzedniej nocy. I takie też miało pozostać do końca naszej wycieczki.
Wędrówka wybrzeżem półwyspu Gower była zaskoczeniem nawet dla mnie, mimo, że widziałem wcześniej zdjęcia w internecie. Postrzępione klify i warstwowo ułożone skały to ślad dawnej historii tej krainy, kiedy mocarne siły z wnętrza Ziemi przesuwały lądy, zderzając je ze sobą. Złączony wcześniej z Kornwalią, klif półwyspu wyglądał jak wyszukana krawędź puzzli. Ta druga leży kilkadziesiąt kilometrów na półudnie.
Po drodze, jak zwykle, napotkaliśmy zwierzęta. Niektóre dziewczyny uznały koniki za tak słodkie, że zaczęły je głaskać. Niestety jeden zaprotestował i Elina została ugryziona w palec.
Ja natomiast pobawiłem się w pasterza i pogoniłem owce.

Czy to piękno tego miejsca, czy południowe zmęczenie grupy - nie wiem. Dość powiedzieć jednak, że zatrzymaliśmy się na lunch w małej dolince między dwoma skałami, które kilkanaście metrów dalej zamieniały się w strome klify - miejsce wręcz wymarzone dla tych, którzy chcieli napawać się pięknem przyrody. Oraz dla fotografów.

Słońce przygrzewało, a my szliśmy dalej na zachód, w kierunku Worm's Head, słynnego cypla-wyspy, który przypomina leżącego na wodzie morskiego potwora. Co kilka minut spoglądałem na fale, prosząc je w myślach, by zechciały obniżyć się na tyle, aby odsłonić przed nami przesmyk na wyspę. I kolejny raz okazało się, że podczas tej wycieczki wszystko miało się udać. Trafiliśmy na odpływ, więc ochoczo ruszyliśmy zdobywać wodnego smoka.
Widok ze szczytu wzniesienia, zarówno w kierunku lądu, jak i na leżącą jeszcze dalej głowę gada, był niezrównany. Słońce wciąż jeszcze świeciło jasno, więc położyliśmy się na chwilę na trawie, spoglądając beztrosko w niebieskie niebo i granatową toń morza. Musiałem się długo zbierać, żeby w końcu powiedzieć: ruszamy!
Plan był inny, ale przecież od tego są plany, by je zmieniać. Odesłaliśmy naszych kierowców - Matt'a i Kate - autobusem po minibusy, a sami ruszyliśmy na północ, na słynną plażę Rhossili. Morskie fale leniwie oblewały szeroką na 150 metrów plażę, która niewiele dalej zamieniała się w 200-metrowe pasmo wzgórz, pokryte przekwitłym wrzosem.
Nie trzeba było namawiać ani mnie, ani Patrycji, ani nawet Kaji, Ross'a czy Myra'y - wszyscy mniej lub bardziej ochoczo ruszyli do wody.
Jeszcze teraz mam przed oczyma ten widok, kiedy w trójkę biegniemy po twardym piasku, skąpani w morskiej wodzie i zachodzącym słońcu. Na chwilę poczułem, że czas zwolnił, a my znaleźliśmy się w przestrzeni snu - pięknej niczym filmowa sceneria i ulotnej jak marzenie.

Mógłbym właściwie skończyć opowiadanie tutaj, ale nie dość jeszcze wrażeń wam przekazałem. Nie dość jeszcze podzieliłem się radością tej wycieczki. Słuchajcie zatem dalej...
Czekając na nasze wehikuły, zatrzymaliśmy się w przytulnym barze na szczycie klifu. Za oknem kolory zmieniały się bajkową feerią z żółtego popołudnia w czerwień zachodu, purpurę ostatnich promieni i granat nocy.
Wieczór podzielił grupę - część została i oglądała film, my zaś poszliśmy do typowego walijskiego pubu (czytaj: smętnego, opuszczonego i nudnego, który zamykają o 23). Jako że sam nie pasjonuję się szczególnie siedzeniem w pubie przy piwie, to po wygranej partii w bilarda (nauka Dzadka nie poszła na marne!) zaproponowałem spacer - a gwiazdy były jasne tego dnia. Przyłączyła się Myra i Jooyoung, więc przez jakiś czas obserwowaliśmy jasnego jak słońce Oriona i Wielki Wóz. Czas mijał i otulał nas chłód nocy, więc zaproponowałem, że pójdę po koc. Wojtek jak powiedział, tak zrobił, ale po drodze zgarnął jeszcze 6 innych osób. Sam nie wiem, jak zmieściliśmy się w 8 osób na jednym kocu termicznym 2x2 metry. Ale i tak było fajnie.

Kiedy patrzę na to, co teraz piszę, to odnoszę wrażenie, że ten jeden dzień przyniósł nam więcej wrażeń niż niejedna weekendowa wycieczka. Nie będę pisał wiele więcej, niech resztę dopowie Wam wyobraźnia jeśli zechcecie obejrzeć zdjęcia. Od siebie dodam tylko, że może moja stłuczona pięta była ceną za tę wspaniałą wycieczkę. Nawet jeśli faktycznie tak było, to i tak tego nie żałuję.
Zapraszam:
http://picasaweb.google.com/wojtek.szymczak/PortEynon - impresje moje
http://www.flickr.com/photos/dynamisx/sets/72157603826207053/ - wizje naszego klubowego fotografa Matt'a