Kolejny dzień jak poprzedni – pół zespołu ślęczy nad kwestionariuszmi, bo dziś muszą być wysłane do potwierdzenia przez klientow – oddziały Citibanku w poszczegolnych krajach. Mieliśmy też dwa spotkania – o tym, jak działa system numerków używany do kodowania odpowiedzi oraz o tym, co jeszcze musimy sprawdzać w kwestionariuszach. Pod koniec natomiast dnia zrobiło mi się głupio, bo zachowałem nową wersję dokumentu pod nazwą innego pliku i tamten zniknął. A ważny był... Ale jakoś się to odkręciło, bo były aż 4 wersje, więc wzięliśmy po prostu tę nieco starszą.
Po skończeniu pracy poszedłem na poszukiwanie książek o fotografii. Zarówno Borders, jak i Blackwells, dwie wielkie księgarnie w centrum Londynu, miały duży asortyment. Jednak nie dość duzy. Pośród książek i podręcznikow ciekawych nie znalazłem tych najbardziej polecanych na forach internetowych. Będę szukać dalej.
Wieczorem znów autostop (pan w wypasionym aucie: Ukrainiec) i opisywanie zdjęć. W domu coraz większy bałagan, ale nie na długo – w piątek przyjeżdżają rodzice, więc do czwartku wieczora zbieram jeszcze motywację do sprzątania. Z jednej storny jest to dobre, żeby mimo mieszkania samemu mobilizować się dla samej idei czystości i porządku – zapewne ułatwia to życie. Ale przecież i zabiera czas. Dlatego ma swój urok to, że teraz przez te kilka dni mogę mieć taki bałagan, jaki tylko mi się podoba i nikt o to nie zrobi awantury. Naczynia piętrzące się w zlewie, ciuchy porozrzucane po pokoju, książki i papiery porozwalane na stole i podłodze pośród „innych ważnych rzeczy” czy buty powoli dominujące przestrzeń przy drzwiach – studenci, czy to nie piękne?
czwartek, 10 lipca 2008
Poniedziałek, 7 lipca
Cały dzień sprawdzałem kwestionariusze, kopiując i tłumacząc do nowych wersji. Jutro musi to być skończone.
Zdążyłem na wcześniejszy pociag do Egham, bo chciałem jeszcze powiedziec Wan Yung i Pardis do widzenia, zanim polecą na tydzień do Szwecji. Udało mi się też złapać stopa ze stacji benzynowej (małżeństwo: Anglik i Armenka) i w domu byłem w rekordowym czasie 1:15h. Później, kiedy dziewczyny pojechały, poczułem nieodparta potrzebe wysilku (myślę, że to biologiczna potrzeba, zwłaszcza po tygodniu siedzenia przed ekranem) – poszedłem więc do parku pobiegać. Wieczór minął szybko na wybieraniu zdjęć i rozmowie z rodzicami.
Zdążyłem na wcześniejszy pociag do Egham, bo chciałem jeszcze powiedziec Wan Yung i Pardis do widzenia, zanim polecą na tydzień do Szwecji. Udało mi się też złapać stopa ze stacji benzynowej (małżeństwo: Anglik i Armenka) i w domu byłem w rekordowym czasie 1:15h. Później, kiedy dziewczyny pojechały, poczułem nieodparta potrzebe wysilku (myślę, że to biologiczna potrzeba, zwłaszcza po tygodniu siedzenia przed ekranem) – poszedłem więc do parku pobiegać. Wieczór minął szybko na wybieraniu zdjęć i rozmowie z rodzicami.
Coventry, 5 i 6 lipca
Podróżowanie, jak każda rzecz, ma swoje prawa i reguły, zrodzone przez wieki ze zwyczaju i tradycji. Podobnie rzecz ma się z odwiedzinami lub, ogólniej rzecz biorąc, spotkaniem w drodze: różnić się ono będzie w zależności od pory roku, dnia i godziny. I tak na przykład tych, którzy przybywają w gościnę późnym wieczorem wita się zwykle lekką kolacją i towarzysząc im chwilę rozmową, pozwala udać się na spoczynek po nużącej podróży. Nasz przypadek różnił się jednak od typowej wizyty w taki sam sposób, w jaki tata Pardis różnił się od typowego przeciętnego jakiego możemy sobie wyobrazić. Powitał nas istotnie lekki poczęstunek w postaci wegetariańskich kotletów po irańsku. W międzyczasie jednakże nawiązała się rozmowa, na którą skrycie czekałem – tata Pardis napomknął żartem coś szowinistycznego o kobietach, ja delikatnie pociągnąłem go za język i rozmowa (a właświwie wykład, bo ja i Wan Yung słuchaliśmy, on zaś opowiadał. Kolacja, którą zaczeliśmy około 22.30 skończyła sie rozmową o historii Iranu i rewolucji (--> ..::Irańskie opowieści::.. ) ok. 2 w nocy, po naciskaniach Pardis, żeby jej tata wreszcie “przestał nas zanudzać”.
Nastepnego dnia pozwiedzaliśmy Coventry, miasto prawie całkowicie zniszczone przez bombardowania Luftwaffe podczas drugiej wojny światowej (R.A.F. w odwecie zbombardował Drezno, teraz zaś oba miasta związane są partnerskim programem pokoju). Ruiny dawnej katedry wciąż wyglądają majestatycznie, mimo, ze wciśnięte między niewielki plac uniwersytetu Coventry i stary ratusz, który jako jeden z niewielu budynków przetrwał bombardowania. Katedra nowa, stojąca tuż obok, nie robi juz takiego wrażenia – twórca malowidła na ołtarzu poszedł w abstrakcję I nowoczesny symbolism, który niezbyt rozpala uczucia religijne, natomiast drażni estetyczną część duszy. Jedynym ładnym elementem zdaje się być wielki boczny witraż, ale to bardziej ze względu na piękną grę świateł aniżeli wyrażanie głębokich religijnych treści.
Coventry znane jest też z opowieści-legendy o Lady Godivie, która by przebłagać stanowczego męża, władcę miasta i okolicznych ziem, aby zdjął ciążący na mieszkańcach podatek, przegalopowała nago przez miasto na końskim grzbiecie. Tyle legendy, ale jej pomnik można do dziś zobaczyć na głównym placu.
Tata Pardis, służąć jako wcale dobry przewodnik, zawiózł nas też do zamku Kenilworth. Miejsce odgrywało ważne miejsce w historii środkowej Anglii na przestrzeni wieków: sztuczne jezioro otaczające zamek z 3 stron trzymało z dala machiny oblężnicze, zaś wnętrza były świadkami niezwykle wystawnych bankietów, które hrabia Leicester Robert Dudley organizował dla goszczącej u niego królowej Elżbiety I.
Popołudniu czekała nas jeszcze jedna ciekawostka – śluzy. Ale jakie śluzy! Na długości kilkuset metrów (jeśli nie dłuższej) rozciągał się cały system mechanizmów. Niczym rzeczne schody pozwalał on płynąć tak w dół, jak i w gorę rzeki. Wszystko to zaś zbudowano przeszło 100 lat temu, jeszcze w XVIII wieku.
Obiad, którym nas potem ugoszczono był, jak nam powiedziano, tradycyjny, ale charakterystyczny tylko dla północnego Iranu, a więc okolic Teheranu i Damovand, skąd rodzina Pardis właściwie pochodzi. Na stole zagościła ciepła potrawa z bakłażanów – swoista pasta, którą z wielkim smakiem nakładałem na chleb. Obok królowało wielkie naczynie z jagnięciną przyrządzoną w soczewicy. Charakterystyczny ich smak nie był jednak, jak ostrzegała nas nie jeden raz wcześniej Pardis, niezwykle gorzki i kwaśny. I owszem, kuchnia irańska z takim zwykle smakiem się kojarzy, lecz okazało się, że to sama Pardis gustuje w daniach bardzo kwaśnych, więc I my, będąc przez nią nieraz częstowani jedzeniem, które przywiozła z domu bądź przyrządziła sama, mieliśmy nieco mylne o irańskiej kuchni mniemanie. Stół wieńczył wielki talerz, na którym spoczywało coś, co z początku przypominało wielki żółty pudding ryżowy. Okazało się jednak, że to po prostu ryż gotowany i pieczony w szafranie w ten sposób, że zewnętrzna warstwa jest chrupka, wewnątrz zaś, pod złocistą skorupką, znajduje się ryż miękki i pulchny. Wszystkie dania razem pozostawiały w ustach ciekawy, lekko gorzki, lecz przyjemny posmak – przyjemny na tyle, że nie chciało się go już zakłócać deserem.
Wieczorem próbowałem znaleźć w okolicy kościół katolicki. Niestety, większość wskazówek mi udzielonych (spośród tych, którzy wiedzieli, gdzie jakiś kościół w ogóle się znajduje) dotyczyło kościoła anglikańskiego,do którego dotarłem po 40 minutach biegania tam i z powrotem po długiej ulicy. Jedna Polka z niewzruszoną pewnością osoby, która wiedzę swoją I radę opiera na własnym doświadczeniu wskazała mi drogę, ale albo ona, albo ja pomyliliśmy kierunki i kościoła ostatecznie nie znalazłem. Napotkałem w końcu panią, która powiedziała, że biegnę w zupełnie przeciwną stronę. Jako że była katoliczką, wskazała mi kościół w centrum, gdzie postanowiłem udać się w niedzielę wczesnym rankiem.
Wieczór upłynął nam na oglądaniu “Stardust”, filmu, który okazał się wielkim rozczarowaniem. Ja zżymałem się na “hollywoodzkość” całej produkcji, Wan Yung zaś na niezgodność z oryginałem, książką Neila Gailmana.
Dnia następnego, znaczy się w niedzielę, istotnie udało mi się trafić do właściwego kościoła. Czułem się nietypowo, bo prócz mnie praktycznie wszyscy wierni byli w wieku emerytalnym. Po mszy zaś jedna pani zaczepiła mnie i zaczęła zachęcać do przyłączenia się do Legionu Maryi, katolickiej organizacji działającej w parafiach. Przykre, ze właśnie jej musiałem najpierw zwrócić uwagę, żeby nie rozmawiać głośno w kościele, ale wyjść na zewnątrz. Przytaknęła, ale broniła się jeszcze tym, że nikt przecież już się nie modli, ja zaś nie byłem w nastroju na tłumaczenie, co znaczy dla mnie (i, jak mi sie wydaje, dla każdego wierzącego) “dom Boży” i “żywa obecność Chrystusa”…
Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy w Coventry było museum transportu. Jako całość wystawy samochodów z różnych dekad uznaję je za ciekawe, natomiast główna atrakcja tego miejsca – “symulator” jazdy najszybszym pojazdem na świecie – to zdecydowane rozczarowanie, zwłaszcza jeśli kiedykolwiek doświadczyło się wzbijania w przestrzeń powietrzną samolotu.
Na koniec czekała nas wizyta wuja Sama. Ta, zdawało by się nieciekawa perspaktywa okazała się jednym z najciekawszych momentów naszego pobytu w Coventry. Wuj Sam bowiem to stary przyjaciel taty Pardis jeszcze z czasów studenckich i, jak to zwykle z przyjaciółmi bywa gdy się spotykają, stają się dużo bardziej swobodni w rozmowie, nawet jeśli towarzyszą temu osoby trzecie, jak ja i Wan Yung. To, co zaczęło się niewinnie jako niezobowiązująca pogawędka, wkrótce przerodziło się w prawdziwą dyskusję (--> ..::Wizyta wuja Sama::..).
Późnym wieczorem razem z Pardis wróciliśmy do Egham – ja z balonikiem napełnionym helem. Kupił mi go tata Pardis, mówiąc, że zawsze osiągać to, czego chcę, nawiązując do moich słów rzuconych mimochodem o tym, że nigdy takiego balonika nie miałem…
Nastepnego dnia pozwiedzaliśmy Coventry, miasto prawie całkowicie zniszczone przez bombardowania Luftwaffe podczas drugiej wojny światowej (R.A.F. w odwecie zbombardował Drezno, teraz zaś oba miasta związane są partnerskim programem pokoju). Ruiny dawnej katedry wciąż wyglądają majestatycznie, mimo, ze wciśnięte między niewielki plac uniwersytetu Coventry i stary ratusz, który jako jeden z niewielu budynków przetrwał bombardowania. Katedra nowa, stojąca tuż obok, nie robi juz takiego wrażenia – twórca malowidła na ołtarzu poszedł w abstrakcję I nowoczesny symbolism, który niezbyt rozpala uczucia religijne, natomiast drażni estetyczną część duszy. Jedynym ładnym elementem zdaje się być wielki boczny witraż, ale to bardziej ze względu na piękną grę świateł aniżeli wyrażanie głębokich religijnych treści.
Coventry znane jest też z opowieści-legendy o Lady Godivie, która by przebłagać stanowczego męża, władcę miasta i okolicznych ziem, aby zdjął ciążący na mieszkańcach podatek, przegalopowała nago przez miasto na końskim grzbiecie. Tyle legendy, ale jej pomnik można do dziś zobaczyć na głównym placu.
Tata Pardis, służąć jako wcale dobry przewodnik, zawiózł nas też do zamku Kenilworth. Miejsce odgrywało ważne miejsce w historii środkowej Anglii na przestrzeni wieków: sztuczne jezioro otaczające zamek z 3 stron trzymało z dala machiny oblężnicze, zaś wnętrza były świadkami niezwykle wystawnych bankietów, które hrabia Leicester Robert Dudley organizował dla goszczącej u niego królowej Elżbiety I.
Popołudniu czekała nas jeszcze jedna ciekawostka – śluzy. Ale jakie śluzy! Na długości kilkuset metrów (jeśli nie dłuższej) rozciągał się cały system mechanizmów. Niczym rzeczne schody pozwalał on płynąć tak w dół, jak i w gorę rzeki. Wszystko to zaś zbudowano przeszło 100 lat temu, jeszcze w XVIII wieku.
Obiad, którym nas potem ugoszczono był, jak nam powiedziano, tradycyjny, ale charakterystyczny tylko dla północnego Iranu, a więc okolic Teheranu i Damovand, skąd rodzina Pardis właściwie pochodzi. Na stole zagościła ciepła potrawa z bakłażanów – swoista pasta, którą z wielkim smakiem nakładałem na chleb. Obok królowało wielkie naczynie z jagnięciną przyrządzoną w soczewicy. Charakterystyczny ich smak nie był jednak, jak ostrzegała nas nie jeden raz wcześniej Pardis, niezwykle gorzki i kwaśny. I owszem, kuchnia irańska z takim zwykle smakiem się kojarzy, lecz okazało się, że to sama Pardis gustuje w daniach bardzo kwaśnych, więc I my, będąc przez nią nieraz częstowani jedzeniem, które przywiozła z domu bądź przyrządziła sama, mieliśmy nieco mylne o irańskiej kuchni mniemanie. Stół wieńczył wielki talerz, na którym spoczywało coś, co z początku przypominało wielki żółty pudding ryżowy. Okazało się jednak, że to po prostu ryż gotowany i pieczony w szafranie w ten sposób, że zewnętrzna warstwa jest chrupka, wewnątrz zaś, pod złocistą skorupką, znajduje się ryż miękki i pulchny. Wszystkie dania razem pozostawiały w ustach ciekawy, lekko gorzki, lecz przyjemny posmak – przyjemny na tyle, że nie chciało się go już zakłócać deserem.
Wieczorem próbowałem znaleźć w okolicy kościół katolicki. Niestety, większość wskazówek mi udzielonych (spośród tych, którzy wiedzieli, gdzie jakiś kościół w ogóle się znajduje) dotyczyło kościoła anglikańskiego,do którego dotarłem po 40 minutach biegania tam i z powrotem po długiej ulicy. Jedna Polka z niewzruszoną pewnością osoby, która wiedzę swoją I radę opiera na własnym doświadczeniu wskazała mi drogę, ale albo ona, albo ja pomyliliśmy kierunki i kościoła ostatecznie nie znalazłem. Napotkałem w końcu panią, która powiedziała, że biegnę w zupełnie przeciwną stronę. Jako że była katoliczką, wskazała mi kościół w centrum, gdzie postanowiłem udać się w niedzielę wczesnym rankiem.
Wieczór upłynął nam na oglądaniu “Stardust”, filmu, który okazał się wielkim rozczarowaniem. Ja zżymałem się na “hollywoodzkość” całej produkcji, Wan Yung zaś na niezgodność z oryginałem, książką Neila Gailmana.
Dnia następnego, znaczy się w niedzielę, istotnie udało mi się trafić do właściwego kościoła. Czułem się nietypowo, bo prócz mnie praktycznie wszyscy wierni byli w wieku emerytalnym. Po mszy zaś jedna pani zaczepiła mnie i zaczęła zachęcać do przyłączenia się do Legionu Maryi, katolickiej organizacji działającej w parafiach. Przykre, ze właśnie jej musiałem najpierw zwrócić uwagę, żeby nie rozmawiać głośno w kościele, ale wyjść na zewnątrz. Przytaknęła, ale broniła się jeszcze tym, że nikt przecież już się nie modli, ja zaś nie byłem w nastroju na tłumaczenie, co znaczy dla mnie (i, jak mi sie wydaje, dla każdego wierzącego) “dom Boży” i “żywa obecność Chrystusa”…
Ostatnim miejscem, które zwiedziliśmy w Coventry było museum transportu. Jako całość wystawy samochodów z różnych dekad uznaję je za ciekawe, natomiast główna atrakcja tego miejsca – “symulator” jazdy najszybszym pojazdem na świecie – to zdecydowane rozczarowanie, zwłaszcza jeśli kiedykolwiek doświadczyło się wzbijania w przestrzeń powietrzną samolotu.
Na koniec czekała nas wizyta wuja Sama. Ta, zdawało by się nieciekawa perspaktywa okazała się jednym z najciekawszych momentów naszego pobytu w Coventry. Wuj Sam bowiem to stary przyjaciel taty Pardis jeszcze z czasów studenckich i, jak to zwykle z przyjaciółmi bywa gdy się spotykają, stają się dużo bardziej swobodni w rozmowie, nawet jeśli towarzyszą temu osoby trzecie, jak ja i Wan Yung. To, co zaczęło się niewinnie jako niezobowiązująca pogawędka, wkrótce przerodziło się w prawdziwą dyskusję (--> ..::Wizyta wuja Sama::..).
Późnym wieczorem razem z Pardis wróciliśmy do Egham – ja z balonikiem napełnionym helem. Kupił mi go tata Pardis, mówiąc, że zawsze osiągać to, czego chcę, nawiązując do moich słów rzuconych mimochodem o tym, że nigdy takiego balonika nie miałem…
Piątek, 4 lipca
„…is just me who can't resist but has concerns about the amount of sweets we consume here :-)
Jacqui Ball
Associate Project Director “
Tak właśnie tu jest – co dzień ktoś podrzuca na biurko w przejściu paczkę słodyczy, cukierków albo ciasto. Irytuje mnie to nieco, bo chciałbym nie tylko jeść, ale dać jeść innym. Znaczy się – upiec ciasto. Problem w tym, że nie bardzo mam na to czas. Być może w weekend się znajdzie. Dziś natomiast jestem poirytowany nawet bardziej, gdyż Ed, który siedzi dwa biurka dalej, przyniósł właśnie samodzielnie upieczone ciasto. Tym samym, chociaż nie zdaje sobie zapewne z tego sprawy, rzucił mi ciche wyzwanie – nie mogę przecież przynieść zwykłego biszkopta, kiedy on raczy nas ciastem bananowym z kawałkami czekolady. Ambicja, ach, trudna rzecz!
W południe poszliśmy na piątkowy lunch – dołączyłem bardziej z ciekawości niż z potrzeby. Jedynym zaskoczeniem był fakt, że Anglicy serwują „sandwich” z tuńczykiem czy bekonem....na talerzu pełnym frytek. Co kraj to obyczaj, jak to mawia czasem moja babcia...
Wieczorem natomiast jedziemy z Wan Yung do Coventry, odwiedzić Pardis i jej rodziców. Myślałem, że autobus jest o 20.30. O 17.30 zaś zorientowałem sie, że odjeżdża zaledwie godzinę poźniej. Zdążyliśmy jednak w samą porę.
Jacqui Ball
Associate Project Director “
Tak właśnie tu jest – co dzień ktoś podrzuca na biurko w przejściu paczkę słodyczy, cukierków albo ciasto. Irytuje mnie to nieco, bo chciałbym nie tylko jeść, ale dać jeść innym. Znaczy się – upiec ciasto. Problem w tym, że nie bardzo mam na to czas. Być może w weekend się znajdzie. Dziś natomiast jestem poirytowany nawet bardziej, gdyż Ed, który siedzi dwa biurka dalej, przyniósł właśnie samodzielnie upieczone ciasto. Tym samym, chociaż nie zdaje sobie zapewne z tego sprawy, rzucił mi ciche wyzwanie – nie mogę przecież przynieść zwykłego biszkopta, kiedy on raczy nas ciastem bananowym z kawałkami czekolady. Ambicja, ach, trudna rzecz!
W południe poszliśmy na piątkowy lunch – dołączyłem bardziej z ciekawości niż z potrzeby. Jedynym zaskoczeniem był fakt, że Anglicy serwują „sandwich” z tuńczykiem czy bekonem....na talerzu pełnym frytek. Co kraj to obyczaj, jak to mawia czasem moja babcia...
Wieczorem natomiast jedziemy z Wan Yung do Coventry, odwiedzić Pardis i jej rodziców. Myślałem, że autobus jest o 20.30. O 17.30 zaś zorientowałem sie, że odjeżdża zaledwie godzinę poźniej. Zdążyliśmy jednak w samą porę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)