wtorek, 27 listopada 2007

Christmas shopping on Oxford Street

To był grudzień, pachniało już świętami. A mi coraz bardziej chodziła po głowie kwestia prezentów. Mimo, że główne zapasy poczyniłem już w listopadzie w Szkocji, wciąż pozostawało kilka drobiazgów do kupienia - takich, o których jeszcze nie wiemy, że chcemy je kupić...

Nie łudziłem się że spadną mi z nieba. Nie łudziłem się też (w tym większą bym się jeszcze naiwnością wykazał), że dostanę je w Egham. Nie pozostawało zatem nic innego, jak poświęcić któreś popołudnie na wyprawę po gwiazdkowe runo do stolicy Europ...pępka świata, ma się rozumieć.

Dni mijały, a "właściwy dzień" nie nadchodził. Nie przeszkadzało mi to o tyle, że właściwie zapomniałem o całej sprawie, zagłębiony w gąszczu innych problemów.

We wtorek przed Andrzejkami przypadkiem spotkałem Kaję. Jak zwykle zamieniliśmy tylko kilka słów, bo mnie czekał wykład, a ona wybierała się do Londynu - tym razem nie tylko na wieczorną próbę Orkiestry Symfonicznej Uniwersytetu Londyńskiego, ale też na - tak właśnie - Christmas shopping.

Kto mnie zna, ten wie, że nie musiała mnie Kaja długo przekonywać. Wykład z mikroekonomii wydał się nagle jeszcze nudniejszy, a sprawy do załatwienia dziwnie odległe. Swoją drogą wydaje mi się niezwykłe, jak bardzo człowiek potrafi "zakombinować", jeśli tylko mu na tym zależy (może to domena Polaków?): to przełożę, tamto zrobię jutro, jeszcze inne poczeka, owo nie jest pilne...a tymczasem ja już pędzę na stację!

Dopiero po wyjściu z pociągu zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej: najbardziej oczywisty wybór - Oxford Steet - zniechęcał nieco tłumem i cenami. Ale okazało się, że ani my, ani kilku przypadkowo napotkanych Anglików nie potrafi wskazać żadnego innego sensownego miejsca na świąteczne zakupy. A ceny ponoć takie same w całym Londynie.

Szybki wybór jedynej opcji i już przekraczaliśmy Regents Street, rozglądając się w obie strony i wypartując sklepów z angebotami. Zawiódłby się ten, kto oczekiwałby świątecznej atmosfery wylewającej się drzwiami i oknami, płynącej z każdych zapraszająco otwartych drzwi. Trochę dekoracji i gdzieniegdzie jakaś choinka to zdecydowanie mniej, niż się spodziewałem. Ale tłum też mniejszy niż przypuszczaliśmy (dało się iść względnie swobodnie z zachowaniem podwyższonej ostrożności...).

Kaji udało się upolować płytę - mi również, choć po długich poszukiwaniach. Nie kupiliśmy wiele, ale rzucenie okiem tu i tam podsunęło kilka pomysłów. Teraz trzeba tylko wyszukać dobrą ofertę na Amazon...

Na koniec poszliśmy do Stanford - mojej ulubionej księgarni, nie tylko w Londynie, ale na całym świecie - 3 piętra zapełnione mapami, książkami podróżniczymi i przewodnikami. Pokazałem Kaji dokąd wybieramy się na najbliższe 2 wycieczki. Przy wyjściu okazało się, że trwa przyjęcie - przyjechał jakiś ważny redaktor. Ale mince pies i kieliszek wina były na wyciągnięcie ręki - potem okazało się, że są tylko dla czytelników owego magazynu, ale przecież potencjalnie byliśmy potencjalnymi czytelnikami...

*przez to wszystko spóźniłem się kwadrans na spotkanie Bootsów. I, co więcej, ominęło mnie spotkanie z absolwentem, który na rok pojechał do Wenezueli i teraz przyjechał reklamować swoją firmę organizującą podróże - wszystko okraszone zdjęciami i niezwykłymi opowieściami. Już zaczynałem gorzko żałować zakupów, kiedy ów podróżnik pojawił się znikąd (czytaj: nadszedł z prawej strony). Zgodnie z iberyjską filozofią "mańana" miał dużo czasu, więc całość powtórzył dla naszego małego grona. Nie ma tego złego...