Wszyscy się zorientowali, że mam czas i mogę im pomóc. Aż Ami, pani która wydziela mi pracę, musiała sporządzić tabelkę z moim czasem pracy nba następne dwa tygodnie. To miło z jej strony – dzięki temu uniknę (chociaż tylko po części) nudnych i nużących prac zlecanych do zrobienia na wczoraj. Dziś natomiast zajmowałem się sprawdzaniem kwestionariusza po hiszpansku i flamandzku (co za język – jak gdyby wrzucić angielski i niemiecki do jednego worka i mocno potrząsnąc...)
Wieczorem pokazywalem Wan Yung zdjęcia ze Szkocji. I tak jak wcześniej, kiedy przeglądałem je w Polsce, wróciły miłe wspomnienia. I tak jak wcześniej, pomyślałem, że jednak esencją każdej podróży są jednak ludzie. Ludzie nie tylko Ci, którzy wyjdą nam naprzeciw, obcy, których poznamy i staną się bliscy. W równym stopniu liczą się Ci, z którymi przychodzi nam podróż dzielić. To, co potem ogląda się na zdjęciach jest cały czas żywo zapisane w sercach i pamięci – i przy każdym wspomnieniu wrócić do miejsc i ludzi, którzy tam pozostali. Dlaczego to takie ważne? Bo jak niewiele innych rzeczy umacnia więzi: tylko nasza czwórka, nikt inny, będzie się śmiać, kiedy spojrzymy na zdjęcie Aleksa jedzącego krewetkę. Nikt inny nie będzie też wiedzieć, jak doskonale smakowały pozbierane 3 dni wcześniej, wyszorowane i ugotowane na kocherku małże. Ot, w tym cały sens – gromadzić wspólne doświadczenia – cegły, i wspomnienia – spoiwo dla dobrej znajomości.
Później przyjechały zakupy z Tesco i ruszyliśmy do akcji. W zbudowanym przeze mnie, a zrekonstruowanym przez Wan Yung kominku ogrodowym (w ogródku leżała sterta cegieł, więc po egzaminach, żeby się odstresować, ułożyłem z nich kominek) rozpaliliśmy ogień. Leniwi Anglicy wymyślili samorozpalające się paczki z węglem drzewnym, więc udało nam się wzniecić ogień „jedną zapałką” (chociaż moja leśna dusza ubolewała nam takim ułatwianiem sobie sprawy...). Mięso też było już gotowe i zamarynowane (po marokańsku i po chińsku rzekomo, ale ja bym powiedział, że było po prostu dobre) więc zajęło nam tylko...30 minut, żeby je upiec, bo węgiel Tesco jakoś średnio się palił. Ale mieliśmy przynajmniej czas poopowiadać historie z ostatnich kilku tygodni.
czwartek, 3 lipca 2008
30 czerwca - poniedziałek
Dziś zaczyna się 8 tygodni przygody w Research International. Na szczęście wygląda na to, że atmosfera jest bardzo swobodna – zarówno stroje, jak ludzie nie są sztywni czy formalni. Dzień zaczyna się ok. 9.30, więc mogę spokojnie spać przynajmniej do 7.

Kiedy wchodziłem do wielkiego, lśniącego szkłem i czerwonym marmurem gmachu na 6 London More Place, obawiałem się troszkę – pierwszego wrażenia, które miałem niebawem wywrzeć, rundy zapoznawczej, która zawsze jest nieco krępująca (nigdy nie pamiętam żadnych imion). I tego, czy mój ubiór będzie wystarczająco przyzwoity. Niepotrzebnie. Naprzeciwko mnie widzę pana w dżinsach i t-shircie, a atmosfera jest raczej luźna i przyjazna. Okazało się jednak, że na dziś nic specjalnie nie ma dla mnie do zrobienia – dopiero po 2 godzinach dostałem zeszłoroczne raporty o zadowoleniu i lojalności klientów Citibanku w Polsce i w Niemczech – do wglądu i zapoznania się, bo będę pracował nad tegorocznymi. Czas biegł powoli tak jak chmury za oknem, przesuwające się nad wieżowcami londyńskiego City, największej bodaj dzielnicy finansowej. O 17.30 wyszedłem, żeby zobaczyć się z Magdą, koleżanką z liceum.


Spotkaliśmy się na Covent Garden, które w Londynie służy jako rynek – wciśnięte między stare kamienice z XVIII i XIX wieku brukowane ulice i plac wypełnione są zwykle śpiewem ulicznych bardów i śmiechem tłumu zabawianego przez komików. Dawniej sam plac służył jako rynek kwiatowy, teraz zastąpiły go stragany z pamiątkami i kawiarnie.
Spotkanie z Magdą było trochę jak spojrzenie w lustro. Skończyliśmy przecież tą samą klasę i tak samo wyruszyliśmy na Wyspy, żeby spróbować tu naszych sił. Zdało mi się jednak, że Magda wybrała inną niż ja drogę. Jak mówiła, nie przeszkadza, a nawet pasuje jej styl życia angielskiego studenta; zrewidowała, jak mówi, swoje spojrzenie na życie, moralność i różne inne sprawy. I to jest, moim zdaniem, to ogromne zagrożenie, jakie niesie ze sobą kraj taki jak ten – w miriadzie kolorów, kultur, religii i ras, gdzie „równość w różnorodności” jest jak narodowe godło, wszystkich niesie ciepły i płytki prąd relatywizmu. To nie różnorodność stworzona z mieszania się odmienności – to wielka masa tych, dla których jakakolwiek poszczególna droga jest zbyt obojętna. Dlatego też akceptują wszystkie naraz, hucznie chrzcząc ów wyczyn „tolerancją”. Ale Magdzie ułożyło sie tu dobrze – studiuwała, jak chciała, języki, pracowała i zarabiała na siebie, a za 2 dni wyjeżdża do Rzymu na rocznego Erasmusa. Oraz pracę jako przewodnik turystyczny po Włoszech. Ciekawe, czy będzie odbierała włoską kulturę inaczej po 2 latach spędzonych w Anglii.
Wróciłem do Egham przed północą i szybko zrobiliśmy z Wan Yung zakupy online – jeśli dowiozą jutro o czasie, to zrobimy grilla.
Kiedy wchodziłem do wielkiego, lśniącego szkłem i czerwonym marmurem gmachu na 6 London More Place, obawiałem się troszkę – pierwszego wrażenia, które miałem niebawem wywrzeć, rundy zapoznawczej, która zawsze jest nieco krępująca (nigdy nie pamiętam żadnych imion). I tego, czy mój ubiór będzie wystarczająco przyzwoity. Niepotrzebnie. Naprzeciwko mnie widzę pana w dżinsach i t-shircie, a atmosfera jest raczej luźna i przyjazna. Okazało się jednak, że na dziś nic specjalnie nie ma dla mnie do zrobienia – dopiero po 2 godzinach dostałem zeszłoroczne raporty o zadowoleniu i lojalności klientów Citibanku w Polsce i w Niemczech – do wglądu i zapoznania się, bo będę pracował nad tegorocznymi. Czas biegł powoli tak jak chmury za oknem, przesuwające się nad wieżowcami londyńskiego City, największej bodaj dzielnicy finansowej. O 17.30 wyszedłem, żeby zobaczyć się z Magdą, koleżanką z liceum.
Spotkaliśmy się na Covent Garden, które w Londynie służy jako rynek – wciśnięte między stare kamienice z XVIII i XIX wieku brukowane ulice i plac wypełnione są zwykle śpiewem ulicznych bardów i śmiechem tłumu zabawianego przez komików. Dawniej sam plac służył jako rynek kwiatowy, teraz zastąpiły go stragany z pamiątkami i kawiarnie.
Spotkanie z Magdą było trochę jak spojrzenie w lustro. Skończyliśmy przecież tą samą klasę i tak samo wyruszyliśmy na Wyspy, żeby spróbować tu naszych sił. Zdało mi się jednak, że Magda wybrała inną niż ja drogę. Jak mówiła, nie przeszkadza, a nawet pasuje jej styl życia angielskiego studenta; zrewidowała, jak mówi, swoje spojrzenie na życie, moralność i różne inne sprawy. I to jest, moim zdaniem, to ogromne zagrożenie, jakie niesie ze sobą kraj taki jak ten – w miriadzie kolorów, kultur, religii i ras, gdzie „równość w różnorodności” jest jak narodowe godło, wszystkich niesie ciepły i płytki prąd relatywizmu. To nie różnorodność stworzona z mieszania się odmienności – to wielka masa tych, dla których jakakolwiek poszczególna droga jest zbyt obojętna. Dlatego też akceptują wszystkie naraz, hucznie chrzcząc ów wyczyn „tolerancją”. Ale Magdzie ułożyło sie tu dobrze – studiuwała, jak chciała, języki, pracowała i zarabiała na siebie, a za 2 dni wyjeżdża do Rzymu na rocznego Erasmusa. Oraz pracę jako przewodnik turystyczny po Włoszech. Ciekawe, czy będzie odbierała włoską kulturę inaczej po 2 latach spędzonych w Anglii.
Wróciłem do Egham przed północą i szybko zrobiliśmy z Wan Yung zakupy online – jeśli dowiozą jutro o czasie, to zrobimy grilla.
Raz jeszcze
Wszystkich, którzy tak długo czekali na wznowienie bloga, bardzo przepraszam za zwłokę. Tych, którzy czekają na opowieści z dawnych, minionych dni – w tym, a nawet i poprzednim roku akademickim – muszę zmartwić: trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Mam nadzieję jednak, że ten czas oczekiwania umilą Wam choć trochę posty, które będę zamieszczał od dziś. A pisać będę o tym, jak mija w Londynie praca i wakacje oraz samotne lub wspólne z Wan Yung wieczory w domu w Egham.
Subskrybuj:
Posty (Atom)