wtorek, 8 lipca 2008

Czwartek, 3 lipca

"Datatool editing" – ładna nazwa na kilkugodzinne klikanie w Excelu. Ale i tak lepsze to, niż updatowanie bazy kontaktowej , która robiłem kiedyś w Pentorze w Poznaniu (nota bene Pentor jest obecnie częścią Research International). W teorii miało mi to zająć półtorej dnia, ale skończyłem szybciej i pomogłem jeszcze w zmienianiu kwestionariuszy - "copy and paste job", jak mówi Ami, która przydziela mi zadania. Dziś popełniłem błąd i nie wziąłem odtwarzacza mp3, żeby było coś pożytecznego z tych kilku godzin. Jutro się poprawię.


Po południu było jeszcze spotkanie, na którym koordynatorka projektu tłumaczyła nam schemat naszej pracy na najbliższe 3 miesiące oraz przydzielała zadania. Spotkanie wyglądało trochę jak piknik - na stole czekoladki i ciasteczka, a ludzie półleżą na sofach. Było tam jednak niebezpiecznie ciepło i wygodnie - po 10 minutach zacząłem czuć, że nie będą to łatwe 2 godziny; po kolejnym kwadransie już nawet przygryzanie warg nie pomagało i 5 minut później...z drzemki wyrwał mnie głos prowadzącej - czy nie wolałbyś się przesiąść pod wentylację, bo tu jest chyba za ciepło? Nie wiem, czy byłem bardziej zawstydzony, czy też wdzięczny jej za propozycję - przesiadłem się i istotnie pomogło. I nawet nikt nie robił z tego afery - może zdarza się to częściej niż przypuszczam?


Na wieczór przewidziana była kolacja firmowa z okazji rozpoczęcia pracy nad projektem Citibanku. Ponoć to tutaj nieformalna tradycja, że kolacja jest nie tylko po pomyślnym zakończeniu, ale też przed rozpoczęciem. Nie żebym miał coś przeciwko, bynajmniej...
Poszliśmy do "the Real Greek", restauracji greckiej na południowym brzegu Tamizy. Koordynatorka projektu, o tuszy typowego smakosza, oszczędziła nam trudności wyboru - po krótkiej konsultacji z kelnerką zamówiła praktycznie całe menu. Przestałem się dziwić, kiedy okazało się, że pochodzi ona z Malezji. Jak mówiła Wan Yung, Malezyjczycy mają obsesję na punkcie jedzenia...Tak czy siak, jedzenie było wspaniałe i, czego się nie spodziewałem, prawdziwie greckie - takie, jakie pamiętam z podróży na Kretę. Kelnerka bardzo się ucieszyła, kiedy to usłyszała.

Ta krótka historia ma jednak nieco smutny koniec - Wan Yung też akurat ugotowała dla nas obiad, a ja wróciłem zbyt późno (i zbyt najedzony), żeby jeszcze cokolwiek zjeść. Więc malezyjskie danie musi poczekać do niedzieli, bo jutro jedziemy odwiedzić Pardis w Coventry. Wan Yung była nie bardzo zadowolona...chyba teraz lepiej rozumiem tatę i jego często powroty ze "służbowych kolacji"...

Środa, 2 lipca

„Anglicy są mistrzami niedomówień” pisał Jerzy Schroeder w protokole dyplomatycznym dla Wielkiej Brytanii. Istotnie. Sądziłem bowiem, że praca przewidziana na półtorej dnia, „Datatool formatting”, będzie ciekawa. A to była tylko kolejna piękna nazwa na klikanie w komórki w Excelu. 9 skoroszytów, kilka tysięcy wierszy każdy. A ja miałem wykasować co drugą linię i pokolorować to, co zostanie. Myślicie może – „biedny Wojtek”? Albo „szkoda życia na takie coś”? A ja Wam powiem – nie! Szczypta wyobraźni i komórki z danymi zamieniły się we wrogich żołnierzy na polu walki, a ramki kolumn i wierszy w drzewa i okopy. Biegłem między nimi bez tchu, oddając nie więcej niż 2-3 strzały w serii. Każdy strzał był zwycięstwem w pojedynku – któż pokonał kiedykolwiek 340 wrogów bez porażki? Ale i ja czasem padałem – nietrafiony strzał i cała wielotysięczna kolumna odznaczała się i musiałem zaczynać od nowa. Tak to 5 godzin nudy zamieniłem na dramatyczny teatr wojny...

Na wieczór natomiast plan był dużo ciekawszy. Po 2 latach pobytu w Londynie postanowiłem zrealizować kulturowe marzenie i zobaczyć jeden ze słynnych musicali na West Endzie. Wan Yung dostała bilety i o 7.30 zasiedliśmy w fotelach, żeby zobaczyć „Les Miserables”, czyli adaptację „Nędzników” Victora Hugo...

„Kino przy tym to marna rozrywka” przeszło mi przez myśl, kiedy wraz z innymi oklaskiwałem na stojąco artystów. Pomijając już sam fakt, że fabuła jest nie tylko przedstawiana "na żywo" i w formie wpadających w ucho i zapadających w pamięć piosenek, to prawdziwą ucztą dla oczu jest gra świateł na scenie. Postacie wyłaniające się z mgły, dramatyczne trupioblade światło, gdy bohater oddaje ducha czy ogromne elementy scenografii pojawiające się znikąd na scenie po to, by po chwili równie sprawnie zniknąć - to wiele, ale nie wszystko. Najbardziej bowiem oczarowały mnie "efekty specjalne" - nigdy nie przypuszczałem, że można tak doskonale odegrać zbiorową scenę w zwolnionym tempie. Kiedy zaś bohater zaczął "spadać" w snopie białego światła, nie mogłem po prostu uwierzyć własnym oczom - wyglądało to jak scena filmowa. Kiedy przyszedł czas oklasków, byłem poirytowany, bo oznaczało to koniec historii, którą żyłem przez ponad 2 godziny. Trudno mi opisać słowami ową niepowtarzalną atmosferę i wrażenie, jakie zrobił na mnie ten musical. Każdemu, kto będzie miał możliwość, gorąco go polecam.