wtorek, 8 lipca 2008

Środa, 2 lipca

„Anglicy są mistrzami niedomówień” pisał Jerzy Schroeder w protokole dyplomatycznym dla Wielkiej Brytanii. Istotnie. Sądziłem bowiem, że praca przewidziana na półtorej dnia, „Datatool formatting”, będzie ciekawa. A to była tylko kolejna piękna nazwa na klikanie w komórki w Excelu. 9 skoroszytów, kilka tysięcy wierszy każdy. A ja miałem wykasować co drugą linię i pokolorować to, co zostanie. Myślicie może – „biedny Wojtek”? Albo „szkoda życia na takie coś”? A ja Wam powiem – nie! Szczypta wyobraźni i komórki z danymi zamieniły się we wrogich żołnierzy na polu walki, a ramki kolumn i wierszy w drzewa i okopy. Biegłem między nimi bez tchu, oddając nie więcej niż 2-3 strzały w serii. Każdy strzał był zwycięstwem w pojedynku – któż pokonał kiedykolwiek 340 wrogów bez porażki? Ale i ja czasem padałem – nietrafiony strzał i cała wielotysięczna kolumna odznaczała się i musiałem zaczynać od nowa. Tak to 5 godzin nudy zamieniłem na dramatyczny teatr wojny...

Na wieczór natomiast plan był dużo ciekawszy. Po 2 latach pobytu w Londynie postanowiłem zrealizować kulturowe marzenie i zobaczyć jeden ze słynnych musicali na West Endzie. Wan Yung dostała bilety i o 7.30 zasiedliśmy w fotelach, żeby zobaczyć „Les Miserables”, czyli adaptację „Nędzników” Victora Hugo...

„Kino przy tym to marna rozrywka” przeszło mi przez myśl, kiedy wraz z innymi oklaskiwałem na stojąco artystów. Pomijając już sam fakt, że fabuła jest nie tylko przedstawiana "na żywo" i w formie wpadających w ucho i zapadających w pamięć piosenek, to prawdziwą ucztą dla oczu jest gra świateł na scenie. Postacie wyłaniające się z mgły, dramatyczne trupioblade światło, gdy bohater oddaje ducha czy ogromne elementy scenografii pojawiające się znikąd na scenie po to, by po chwili równie sprawnie zniknąć - to wiele, ale nie wszystko. Najbardziej bowiem oczarowały mnie "efekty specjalne" - nigdy nie przypuszczałem, że można tak doskonale odegrać zbiorową scenę w zwolnionym tempie. Kiedy zaś bohater zaczął "spadać" w snopie białego światła, nie mogłem po prostu uwierzyć własnym oczom - wyglądało to jak scena filmowa. Kiedy przyszedł czas oklasków, byłem poirytowany, bo oznaczało to koniec historii, którą żyłem przez ponad 2 godziny. Trudno mi opisać słowami ową niepowtarzalną atmosferę i wrażenie, jakie zrobił na mnie ten musical. Każdemu, kto będzie miał możliwość, gorąco go polecam.


1 komentarz:

Staszek Krawczyk pisze...

Ha! Naprawdę się nie nudziłeś przez całe pięć godzin? Nie koloryzujesz odrobinę? ;-)

Musical na West Endzie: will remember about that!