Polaków w Londynie spotkać można w najbardziej zaskakujących miejscach. Na przykład w punkcie fotograficznym, gdzie zaniosłem wywołany przeze mnie film, ażeby wywołać odbitki. I, „po starej znajomości”, zdjęcia nieekspresowe dostałem w trybie ekspresowym już po kilku godzinach.
Podczas przerwy obiadowej pojechałem po bilety – pociągi wewnątrz Londynu są szybsze i wygodniejsze niż metro!) – i w drodze powrotnej spotkałem panią, która okazała być się od wielu lat dziennikarką. Powiedziała, że najlepiej zacząć od pracy w lokalnej gazecie, a potem, mając już w CV staż dziennikarski, jest ponoć z górki. Zapytałem, jak nauczyć się dobrego stylu – pani z początku była niechętna, bo wszak pisanie właśnie było tym, co wypracowała przez lata i czym zarabiała na chleb. Ale po chwili już zaczęła opowiadać mi o strukturze piramidy, której należy się trzymać, zaczynając od skrótu najważniejszych informacji (bo większość czytelników tam właśnie kończy lekturę), stopniowo rozwijając treść, tak aby…tutaj kątem oka zauważyłem tablicę „London Bridge”. Krótka i dramatyczna walka między pokusą przygody a obowiązkiem rozegrała się w moim wnętrzu: „Zostać! Słuchać!” wołała ta mniej uporządkowana, lecz emocjonalna cząstka mojej duszy. „Nie. Nie wolno.”, krótko zakończyła rozmowę Obligatoris, toteż pożegnawszy się szybko, wysiadłem z pociągu. Czy słusznie – nie wiem, ale w pracy przez całe popołudnie siedziałem bezrobotny…
Wysłuchałem za to Manifestu Komunistycznego po angielsku. To doprawdy zadziwiające, jak wiele świetnych książek można znaleźć w nagranych w internecie przez czytających ochotników. Ciekawe, co powiedzieliby w firmie, gdyby wiedzieli, że w London City, jądrze europejskich finansów, słucham takich wywrotowych treści...
Wieczoram zaś długo rozmawialiśmy z Victorią – może ostatni raz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz