- Czemu tak wcześnie?...może chociaż godzinę później?
- Nie. Inaczej to wszystko się mija z celem. Ale niech będzie 7.30.
- Dobrze, będę gotowa.
Patricia nie jest z tych, którym trzeba dwa razy przypominać. Ruszyliśmy o czasie, zaś Saszo jechał jak "w Bułgarii" (choć czasem zjeżdżał na pobocze tylko po to, żeby przepuścić ciężarówkę, za którą potem musieliśmy się wlec). Po niecałych pięciu godzinach jazdy stanęliśmy u podnóża słynnego walijskiego masywu Gór Czarnych. Górskie grzbiety niczym palce mitycznych gigantów wyrastały w naszą stronę, a między każdym płynęła wąska wstęga strumienia. Gdzieś ponad nami, w blasku południowego słońca wyczekiwał nas Pen-y-Fan, w walijskiej mowie: Głowa Miejsca.
Początkowo ścieżka wiodła nas skrytą w półcieniu doliną, wstępując powoli na łagodny masyw. Po godzinie dolina została już pod nami, zaś powitało nas słońce i jego przyjaciel, czyste niebo. Pnąc się grzbietem coraz wyżej pośród wyschniętych traw i wrzosów, podziwialiśmy uformowane przez lodowiec kształty dolin i szczytów - mieszkańców, którzy pojawili się tu na długo przed nami.
Po kolejnym garbie ukazała nam się się właściwa dolina i szczyt Gór Czarnych. Chociaż słońce wciąż rozjaśniało okolicę blaskiem, podejście pod szczyt skryte było w cieniu. Gdy znaleźliśmy się bliżej, okazało się, że prócz cienia trawę pokrywa też szron.
Wreszcie szczyt - płaski jak stół płaskowyż z kopcem, na którym usiadł utrudzony wędrówką Saszo.
Ja zaś stanąłem przy krawędzi, która opadała pionową ścianą w ocienioną północną dolinę. Gdy spojrzałem w dół, w twarz uderzył mi lodowaty wiatr - wiatr wstępujący, jak to zwykle w górach ma miejsce, gdy jedna część góry jest bardziej osłoneczniona niż druga.
Jak nigdzie indziej mogłem rozkoszować się pięknym przykładem górskiej rzeźby polodowcowej: kocioł lodowcowy, łożysko moreny, U-kształtne, wyszlifowane ściany doliny którą spływał lód - nagle lodowcowa historia jak żywa stanęła mi przed oczyma.
Rozrzucone na wschód i zachód szczyty i granie układały równo w jednym ciągu. Gdzieś w oddali majaczyło jezioro - tam chyba jednak nie dojdziemy. Powoli czas wracać. Szkoda, bo naprawdę tu pięknie. A byliśmy tu zaledwie cztery godziny...dość, by zauroczyć się pięknem walijskich Gór Czarnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz