Niedzielna sesja nie zawiodła mnie. Jak zawsze był to porządny trening - zdecydowanie powinienem przychodzić tam częściej. Poza tym pierwszy raz od dawna porządnie się zmęczyłem - to było dla ciała jak ożywczy deszcz.
Najlepsza część treningu zaczęła się jednak dopiero po jego zakończeniu. Rozciągałem się na boku, kiedy na środku wielkiej sali zgromadził się nagle krąg wojowników w białych kimonach i czarnych pasach. Dwóch wystąpiło na środek i ukłoniło się sobie wzajemnie. Walka się zaczęła: zwód, wyczekiwanie, badanie przeciwnika. Cios i blok, wejście i odskok! Ja na szczęście podziwiałem z daleka. Wysoki kop z obrotu i unik, wejście i seria ciosów. Okrzyk i zwycięstwo. Ukłon i następna walka.
Sparing trwa tylko do pierwszego trafienia, które z resztą nie jest groźne - na poziomie mistrzowskim panowanie nad sobą jest równie ważne jak techniki.
Patrzyłem więc i podziwiałem z oddali. I do teraz pluję sobie w brodę, że na propozycję senseia Dave'a by się przyłączyć odpowiedziałem: nie, następnym razem...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz