środa, 13 sierpnia 2008

Niedziela, 10 sierpnia

Lonely Planet to naprawdę niezły przewodnik. Oprócz ogromnej ilości informacji, które prędzej czy później okazują się przydatne, zawiera też subiektywne rekomendacje autorów. Jedną z nich są spacery po Londynie, które mają go pokazać od najciekawszej strony. „World in London", tak szumnie nazywał się jeden z nich, prowadzący przez East End i dzielnice Bengolską i Vietnamską.

Było krótko po 8, kiedy wjechałem do Londynu. Stacja Waterloo była pusta i tak cicha, że słyszełem odgłosy własnych kroków na lśniących posadzkach. Londyńskie City powoli budziło się do życia. W soboty i niedziele, kiedy komputery są wyłączone, maklerzy i bankierzy spędzają czas z rodziną w swoich domach poza miastem, transakcje nie latają z prędkością błyskawicy z i do Nowego Yorku, Chicago, Tokyo, Hong Kongu czy Paryża, kiedy zatrzymuje się obieg pieniądza – serca tej dzielnicy – wtedy właśnie w City jest spokojnie. Jak teraz. Z lekkim sentymentem przechadzałem się pomiędzy wieżowcami o szklanych ścianach, w których odbijało się ciepłe słońce poranka.
Tutaj przecież rok temu, zestresowany niemało, zaczynałem swoją przygodę w City. Dziś jeszcze pamiętam ów dzień, kiedy przybyłem na Canon Bridge station za wcześnie tak bardzo, że musiałem zrobić sobie spacer wzdłuż Tamizy, by zabić czas i niepokój. Mijając nowy symbol Londynu, The Gherkin (korniszon), przypomniałem sobie swój najpierwszy kontakt z „biznesmenami" od kawy – właśnie tutaj, w pokrytym od góry do dołu ciemnymi szybami gmachu, spotkaliśmy się na nieformalnym lunchu. I jeszcze Leathenhall, mały a stary rynek, gdzie wyskakiwaliśmy czasem na lunch – krótki jednak, bo przecież w czasie przerwy obiadowej otwierała się już giełda w Nowym Yorku.



Tak idąc, na wpół kierując się wzrokiem, na wpół zaś wspomnieniami, doszedłem do Petticoat Market, czyli targu z odzieżą. Pozwoliło mi to zrozumieć, jak ktoś sprzedający ubrania second hand z Londynu za pół ceny może jeszcze na tym zarobić.




Tutaj bowiem różnej maści kolorowe sukienki, szale, koszule, buty itd. były jeszcze tańsze, a cenę w funtach nierzadko można było policzyć na palcach. Jednej ręki. Chwilę później byłem już na Brick Lane, gdzie zaczynała się dzielnica bengalska. I opisywana przez przewodnik trasa.

Do Brick Lane zawsze wracam z przyjemnością. Nie jest to może najładniejsza, najczystsza i najciekawsza dzielnica miasta, ale z pewnością prawdziwa. Nie na pokaz dla turystów – tworzy ją codzienne życie imigrantów z Bangladeszu, bary i restauracje i małe sklepiki, które wypełniają ulicę na całej długości oraz pobliski meczet, ośrodek życia duchowego i kulturalnego dla tych, którzy się z kultury wyrwali.

Po kilku minutach drogi zobaczyłem po lewej stronie dużą halę, a w niej rozkładające się kramy. Jedzenie, tkaniny, obrazy, punkt masażu relaksującego, pan w kolorowej koszuli w kwiaty, szortach, długim grubym warkoczu, sprzedający kapelusze (mówił, że jak najbardziej jest na nie popyt) czy nawet 2 miłych chłopaków wyszywających haftem krzyżykowym proste młodzieżowe wzory – wszystko to otoczyło mnie i uderzyło kolorową mnogością. Na krańcu hali natknąłem się na Brytyjską Wspólnotę Stowarzyszeń Spirytualistycznych. 4 starsze panie siedziały za ladą i prostodusznie się uśmiechały. Zapytałem, co to w ogóle ten spirytyzm i pani, ukontentowana, zaczęła opowiadać. Spirytyzm, jak sie okazuje, powstal w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku we Francji. Na Francuskich salonach zdarzały się przypadki gadających stołów. Które wprawiały ludzi w przerażenie. A ten pan to kto? – przerwałem, wskazując na ulotkę, gdzie napisane było:

„Bóg – najwyższa inteligencja, pierwsza przyczyna rzeczy
Jezus – nasz przewodnik i wzór
Kardec – podstawa i fundament"

Pan Kardec postanowił to zbadać gadające stoły i doszedł do wniosku, żę to nie stoły, ale duchy gadają*. Określił to jako spirityzm i tak właśnie stworzył tą religię. Pani mówiła potem jeszcze o tym, że spirityzm to „wszystko razem", ze ludzie po śmiercistają się duchami dobrymi lub złymi, ci drudzy zaś muszą narodzić się na nowo i próbować jeszcze raz. To brzmi jak buddyzm – powiedziałem z pytaniem w głosie. Tak! – odpowiedziała pani uradowana – buddyści też tu przychodzą, bardzo się miło z nimi rozmawia, organizujemy też duże zjazdy naukowe o spirytyzmie. Jeśli dasz nam adres email, możemy cię informować o najbliższych...


Zrobiło mi się nieco żal tych pań, które w owym pseudoekumenicznym tyglu ogólnych idei widziały szczęśliwe pogodzenie religii świata. Nie miałem jednak ani czasu, anie zbytniej ochoty na dyskusję, więc podziękowałem i odszedłem.

*jeśli brzmi to dla Was tak naiwnie, jak brzmiało to dla mnie, to wyjaśnieniami służy Wikipedia: gadające stoły to zwykłe plansze w literami i cyframi, których uzywano w seansach spititystycznych; niektórzy wierzą, że służa one jako brama do świata duchów.

Kilkadziesiąt metrów dalej, na przecznicy Brick Lane, przeciskał się tłum ludzi. Stragany rozłozone po obu stronach zachęcały niskimi cenami, zniechęcając jednocześnie wątpliwą jakością. Sam nie wiedząc po co, wmieszałem się w ten tłum i wolno przesuwałem wzdłuż kramów. Buty, owoce, antyki, starocie – wszystkie jakby wołały „przymierz!", „wypróbuj!".



Tutaj w najpierwotniejszej postaci kwitł handel, w najbardziej surowej formie ujawniały się prawidła ekonomii: popyt, podaż, konkurencja, negocjacja. Pamiętam, choć nieco przez mgłę, że i w Mysłowicach na górce, gdzie teraz dumnie stoi angielska świątynia handlu, Tesco, też był kiedyś rynek, i to rynek dużo większy, właściwie był to wielki bazar, na którym można było kupić 1001 mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Ale wtedy tego nie doceniałem.


Nagle na jednym ze straganów spostrzegłem aparat. Nie myślcie jednak: Canon czy Nikon, LCD, zoom i miliony pikseli. Ten aparat mógłby z powodzeniem występować w filmie o hippisach. Kto wie, może mógłby też dokumentować wyczyny Polskiej reprezentacji w niezapomnianym meczu z Brazylią w 1974, a może wydarzenia poznańskiego czerwca '56. Trzymałem go w dłoniach i czułem ciężar zawartej w nim historii, brzemię tych wszystkich rzeczy, które nim uwieczniano. Ujęcie minęło, zdjęcia wyblakły, ludzie pomarli, a on wciąż trwa, jak niemy świadek minionych dziejów. Odwróciłem go, by otworzyć pokrywę i ukazało mi się jego pochodzenie: „made in German Democratic Republic"...toż to NRD, okupacja i Mur Berliński! Przybysz z przeszłości, z kraju, który zakryły już mroki historii! Dość jednak, skup się: obiektyw. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem – choć nieco zakurzony, obiektyw ten dumnie prezentował wypisane na nim „1.8/50". Długość ogniskowej 50mm, więc to obiektyw standardowy, taki, który oddaje obraz najbardziej zbliżony do tego, jaki widzi ludzkie oko. F 1.8 to wartość przysłony i, mimo upływu lat, jest to wciąż jedna z najwyższych wartości. Jest więc to obiektyw „jasny" lub „szybki", bo wpuszcza na kliszę więcej światła. I najważniejsze – w przeciwieństwie do innych zesłańców, wiszących na metalowych klamrach straganu, nie był to zwykły kompakt. Była to lustrzanka! Widząc i wiedząc to wszystko, spojrzałem na żółtą naklejkę z ceną. Sądziłem początkowo, że to pomyłka, może brakuje zera. Nie, jednak nie myliłem się: piętnaście funtów. 60 złotych. Za lustrzankę. Nie mieściło mi się to w głowie. Wziąłem aparat na bok i zrobiłem kilka zdjęć. Odkręciłem obiektyw. Sprawdziłem pokrętła, nastawianie ostrości i przysłonę. Wszystko działało. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, nadal nie mogę uwierzyć, że trafiłem na taką okazję. Tak to pobratałem się z Niemcem i myślę, że będzie to przyjaźń owocna. Pierwsze zaś efekty możecie zobaczyć tutaj:

http://picasaweb.google.com/wojtek.szymczak/LondonImpressions


(sprzedawca mojego niezwyklego aparatu)


Zbliżało się popołudnie i nadszedł mnie głód. Zasięgnąłem rady przewodnika i skierowałem się do Zigni Mouse. W tej małej erytrejskiej restauracji zostałem obsłużony jak nigdy wcześniej. Nieco starszy ode mnie chłopak, który wszedł równo ze mną, zapytał, co wybieram. Okazało się, że pracuje tutaj i jest kelnerem. Kiedy zapytałem, czy można dostać jakiś niewielki zestaw różnych potraw, odparł „Nie ma problemu. Poczekaj, powiem tylko mamie" i zniknął na zapleczu. Usiadłem, sądząc, że przyjdzie dopiero i zapisze właściwe zamówienie. Po dziesięciu minutach przypomniałem sobie fragment przewodnika, który polecał to miejsce: „Obsługa może okazać się powolna, chociaż potrawy są warte czekania". Niewiele później chłopak wyskoczył z zaplecza, trzymając gotowe pudełko z mieszanką potraw na wynos. Oprócz tradycyjnego mięsa „zigni" na ostro była tam też gęsta zupa z soczewicy, a do tego (zamiast sztućców) „injera", czyli wielki naleśnik o kwaśnym smaku, którym zagryzałem smaczne dania.

Skończywszy posiłek, który wyznaczał półmetek mojego niedzielnego zwiedzania Londynu, skierowałem się znów do centrum w rejon Temple, gdzie skryty pośród budynków znajdował się dawny kościół wzniesiony jeszcze przez Templariuszy, którzy osiedli tam w 1160 roku. Pierwotna konstrukcja osadzała świątynię na planie koła, na przestrzeni wieków dobudowano jednak nawę główną.


Miejsce to odwiedza wielu turystów, nie tyle jednak ze względu na jego sakralny majestat (który jest wątpliwy, jako że od kilku wieków należy ona do kościoła Anglii), ale na to, że budynek ten jest bohaterem powieści Dana Browna. Istotnie, znajduje się tu (pośród ośmiu innych) jedna rzeźba nagrobna rycerza, który według autora strzegł sekretu świętego Graala. Zgodnie z książką, brakuje mu monarszego jabłka w ręku, ale podobieństwa na tym się kończą i tajemnej krypty nie ma. Co piątek jest natomiast wykład demaskujący plotki siane przez „Kod Leonarda da Vinci".

Dochodziła czwarta i miałem jechać już do Hyde Parku, by spotkać się z Asifem i wspólnie posłuchać debat na Speaker's Corner. Zmieniłem jednak plany i wpadłem na chwilę do Galerii Fotograficznej. Rozczarowałem się nieco, bo wszystkiego było może 30 fotografii w dwóch pomieszczeniach. Ciekawe były natomiast albumy, które przeglądałem później w prowadzonym przez galerię sklepiku.

Nadeszło późne popołudnie i zaczęło padać. Ja zaś skierowałem się do Hyde Parku, gdzie przy Speaker's Corner czekał już na mnie Asif. Falowało tam morze parasoli, które niczym kręgi na wodzie, gdy ktoś wrzuci kamień to gęstniały, to znów rozpraszały się. Speaker's Corner to jedyne w swym rodzaju miejsce, gdzie panuje wolność mowy i swoboda opinii. Fakt ten wykorzystywany jest o dziwo nie przez satanistów, ludzi reklamy czy inne typy spod ciemnej gwiazdy, ale przez dwie największe religie świata: chrześcijaństwo i islam. W każdy weekend ten niewielki plac staje się żywą i spontaniczną przestrzenią publicznej debaty na temat teologii, moralności i tematów pokrewnych religii, np. bigamii prezentowanej przez muzułmańskiego imama jako bardziej moralnej od zgniłej i rozwiązłej obyczajowo zachodniej monogamii. Trafiają się też polityczni mówcy (m.in. socjaliści), ale można bez przesady powiedzieć, że tym, czym Speaker's Corner żyje, co nim wzburza i wzrusza, jest religia. Na tymże więc miejscu stanąłem z Asirem w to niedzielne popołudnie. Skończyła się akurat większa debata i tłum podzielił się na kilka mniejszych grup, w których rozkwitły niezależne spory. Zaczęliśmy przysłuchiwać się rozmowie muzułmańskiego uczonego w pismach z irlandzkim chrześcijaninem i, jak się zdaje, nacjonalistą. Muzułmanin próbował prowadzić sensowny dialog na poziomie, Irlandczyk odpowiadał jednak zwykle kategorycznym zaprzeczeniem lub słowami „heretyk!", „pasożyt!".


Wydawało mi się, że nie bardzo się dogadują, bo choć rozprawiali o jednej rzeczy, ich pytania i odpowiedzi rozmijały się. Muzułmanin zapytał w końcu: „dlaczego pies nie może zgrzeszyć?", ja zaś wykorzystałem chwilę wahania Irlandczyka, by szybko powiedzieć: „bo nie ma wolnej woli". „Dokładnie" – wykrzyknął radośnie tamten i nagle zarówno on, jak i otaczający nas mały tłumek oraz cała rozmowa zwróciły się do mnie. Sądziłem początkowo, że potrwa to tylko chwilę, bo przecież nie miałem zamiaru (ani zdolności), żeby stanąć w szranki tej religijnej potyczki. Okazało się jednak, że Irlandczyk, widząc, że rozmowa przybiera niebezpiecznie intelektualny poziom, szybko ulotnił się i zostałem sam wobec trzech muzułmanów. Otóż zaczęło się od grzechu pierworodnego – jest li on czy też go nie ma. Oni próbowali porównać noworodka do zwierzęcia, bo oba tak samo nie mają wolnej woli, jakże więc mogą czymkolwiek zgrzeszyć; mnie zaś trudno było po angielsku wyrazić koncept człowieczeństwa jako grzesznego z przyrodzenia. Rozmówca jednak był lotny (a raczej, jak się później okazało, miał pewnie niejedną taką debatę za sobą i posiadał gotowe odpowiedzi na większość moich pytań) i zapytał znienacka: „a owa grzeszność jest potencjalna czy aktualna"? Mile zaskoczony tym arystotelesowskim konceptem, który jemu pewnie znany był z pism arabskich filozofów wczesnego średniowiecza, odpowiedziałem, że potencjalna, ale to doprowadziło nas do punktu, gdzie dziecko tuż po narodzeniu istotnie jest bez grzechu, bo przecież nie miało jeszcze nawet możliwości tego grzechu zaktualizować. Był to pierwszy, ale nie ostatni raz tego dnia, kiedy odpowiedziawszy zbyt pośpiesznie, musiałem się potem reflektować i wycofywać. Okazało się bowiem, że prorok Ezechiel w swoich księgach zaprzecza, jakoby grzech przechodził z pokolenia na pokolenia. Było mi wstyd, nie tyle dlatego, że się pomyliłem – wszak nadal myślę jak myślałem i wierzę, w co wierzyłem - ale dlatego, że on cytował Pismo Święte z biegłością badacza, ja zaś nie mogłem tego nawet zweryfikować. Sprawę grzechu w końcu porzuciliśmy, gdyż muzułmanin uderzył najczulszą bowiem strunę w sercu wierzącego chrześcijanina, ostrze swojego słowa skierował w samo serce naszej wiary:

- Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego wierzycie w 3 Bogów? My, muzułmanie, oddajemy chwałę jedynemu bogu, tak jak od wieków czynili to Żydzi, na sposób, w jaki nauczył nas sam Bóg w pismach i objawieniach. Wy zaś zamiast w Boga wierzycie w człowieka i stawiacie go jako boga.

- Widzisz – odparłem – tajemnica Trójcy Świętej to rzecz niepojęta dla ludzkiego umysłu, żeby to przyjąć, potrzebna jest wiara, wiara zaś jest łaską od Boga. Nie wszystko można rozumem przeniknąć.

- Ale czy mam wierzyć w sprzeczności z własnym rozumem?

Tu przypomniała mi się fundamentalna myśl Akwinaty, podchwycona w „Fides et Ratio" Jana Pawła II, iż wiara i rozum są jakby dwa skrzydła, na których dusza ludzka wznosi się do Boga. Św. Tomasz orzekał jeszcze, że wiara i rozum muszą być niesprzeczne, jeśli to, co rozważają, jest Prawdą.

- Nie – powiedziałem.

- Zatem to, w co wierzę, powinno być dla mnie zrozumiałe. To powiedz mi teraz, czy Bóg jest nieskończony i wieczny?

- Tak.

-I wszechmocny?

- Tak.

- Więc nie ma dla niego rzeczy niemożliwej?

Tutaj wstrzymałem się na moment, przypominając sobie podstępną filozoficzną kwestię o podobnej naturze: „Czy wszechmocny Bóg może stworzyć kamień, którego on sam nawet nie zdoła podnieść?". Zanim jednak zdążyłem się zdecydować na odpowiedź, odezwała się stojąca przy mnie pani:

- Oczywiście, Bóg może zrobić co tylko zechce, a ty cały czas kwestionujesz jego wszechmoc!

- Czy zatem może Bóg uczynić coś złego? Albo wykazać się niewiedzą? – pytał dalej muzułmanin, ja zaś myślałem „cwany retor", przeczuwając już, dokąd owo rozumowanie prowadzi.

- Oczywiście że nie – odpowiedziała pani, niemal oburzona.

- Jakże więc jest to możliwe, że miałby, zgodnie z waszymi wierzeniami, stać się człowiekiem i umrzeć?

Panią na moment zamurowało, bo nie spodziewała się takiego pytania. I ja zamilkłem i zamyśliłem się na chwilę. W tym położeniu nie było już dobrej odpowiedzi, tylko zł i mniej zła. Czułem się tak, jak zapewne czuli się faryzeusze, gdy Jezus publicznie ośmieszał ich, zadając pytania podobnego rodzaju.

- Myślę, że Bóg jako Chrystus na ziemi był na tyle boski, na ile pozwalało na to ludzkie ciało, które przyjął – powiedziałem ostrożnie.

- Otóż właśnie! Ale powiedzieliście przed chwilą, że Bóg nie może przestać być doskonałym – jakże więc może umniejszyć się do ludzkiego ciała i zywota?

„On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia przyjął ciało z Ducha Świętego i narodził się z Maryi Panny…" myślałem w następne dni, kiedy wracałem myślami do tej rozmowy. „Chrystus umniejszył się do postaci ludzkiej, aby odkupić człowieka i dać mu nadzieję życia wiecznego" czy wreszcie potężne w swej wymowie: „Chrystus stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Synem Bożym", bo przecież Jezus – syn Boży – nazywa Apostołów przyjaciółmi, umywa im stopy, wskazując tym samym na ich godność. Niestety, żadna z tych myśli nie przyszła do mnie w tamtej chwili, kiedy bodaj najbardziej była potrzebna. Zamiast tego powiedziałem tylko, jako naprędce wzniesioną obronę, zapamiętaną formułę:

- Chrystus był do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu.

I choć nie wniosło to wiele do dyskusji, pozwoliło uniknąć kłopotliwego milczenia. Zmienił się za to znów temat. Po kilku nieokreślonych pytaniach doszliśmy do tematu, który zawsze tak naprawdę stoi w centrum dialogu islam-chrześcijaństwo: temat boskości Jezusa.

Rzeczy mają się bowiem tak, że muzułmanie akceptują Stary Testament i jego proroków. Jezusa zaś traktują jako kolejnego w linii prorockiej, przedostatniego, który zapowiadał przyjście Mahometa. “Jakże to” – pomyślicie – “Syna Bożego z człowiekiem grzesznym zjednywać i Boskiej natury mu w zaślepieniu odmawiać? Przecież są cuda, których Pan Jezus tak licznie dokonywał, są nauki, ba, słowa Jego własne, że przecież od Boga On przychodzi i do Boga wraca, aby nam miejsce przygotować! Jest wreszcze cała 2000-letnia traydycja Kościoła, który w jednej nauce trwając, głosi ją całemu światu, by każdemu człowiekowi dostęp do Boga przybliżyć!”. Tak i ja myslałem, zacząłem więc kolejno argumenty wytaczać:

- Przecież sam Chrystus mówił o sobie jako o Synu Bożym i Synu Człowieczym, którego zapowiadały wszystkie proroctwa Starego Testamentu (tutaj wspomniałem na pielgrzymkę do Izreala, gdzie na Górze przemienienia wyjaśniono nam znaczenie Eliasza i Mojżesza, którzy pojawiają się po prawej i lewej stronie przemienionego Jezusa; Eliasz uosabia wszystkich proroków, Mojzesz zaś przedstawia Prawo – tak jedno, jak I drugie wypełniło się w osobie Zbawiciela, nie powiedziałem tego jednak, bo dyskusja potoczyła się już w międzyczasie dalej)

- Doprawdy? Gdzie? Przecież zawsze mówił o sobie jako o Synu Człowieczym, a Syn Człowieczy w kulturze Zydowskiej znaczył tyle, co wierny Bogu (tutaj uderzyli mnie bronią, którą sam wcześniej w nich wymierzyłem, napominając, że zbyt dosłownie czytają Pismo Swięte, bez analizy podłoża kulturowego i żydowskiej mentalności, odzierając je zupełnie z wymowy symbolicznej). Ba, więcej nawet, Jezus sam nazywa Zydow Synami Człowieczymi. I mówi jeszcze do Magdaleny w ogrodzie: Rzekł do niej Jezus: «Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: "Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego", zatem nie może sam być Bogiem, skoro tak wypowiada sié o Bogu Zydów, jakby był to i jego Bóg. Tak wiec, jest on prorokiem obdarzonym wielką mocą przez Boga, ale nie samym Bogiem.

- Gdyby był prorokiem tylko, nie mógłby przecież cudów dokonywać, którymi poświadczał swoją Boską nature.

- To, co nazywasz boską naturą jest mocą bożą daną człowiekowi, tak jak moc była dana Mojżeszowi by rozdzielił wody Morza Czerwonego. Któż może czynić cuda, jeśli nie sam tylko Bóg? Tak też wszystkie cuda są dokonywane ręką Bożą, nawet jeśli posługuje się On przy tym człowiekiem.

Poczułem, że dotychczas spokojny mój umysł zaczął wzbierać, jak płomień podsycany gwałtownym wiatrem, i chciałem wszystkiemu zaprzeczyć, powiedzieć “nie!” i brakiem wiary wyjaśnić ich brak zrozumienia. Wtem do głowy przyszedł mi C.S. Lewis i jego, jak dotąd sądziłem, niezawodny dowód na to, myślący zdroworozsądkowo człowiek nie mógł uznać Jezusa jedynie za mędrca, moralny wzorzec i wielkiego człowieka:

- Zobacz, jeżeli ja cię uderzę, to możesz mi wybaczyć, bo to ty doznałeś krzywdy, ja zaś popełniłem grzech. Jest to bardzo logiczne i zrozumiałe. Ale co, jeśli przyjdzie on – tu wskazałem na drugiejo muzułmanina – i powie mi “odpuszczam ci twój grzech”? Jakąż on ma władzę, by odpuszczać ludziom grzechy, które popełnili wobec innych? A tak właśnie postępował Chrystus – odpuszczał ludziom grzechy popełnione nie wobec Niego, ale wobec innych ludzi. Musisz przyznać, że w tym wypadku nie pozostaje nic innego, jak uznać go albo za szaleńca, albo za Boga.

- Nie, bo owa boska moc odpuszczania grzechów może być mu dana przez Boga, on sam zaś pozostaje człowiekiem, mimo, że wielkim prorokiem. Ale odłóżmy to na bok i weźmy ewangelię Janową – Chrystus jest owym Słowem, tak?

- Tak

- A więc czytamy: “na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było słowo”?

- Tak

- A więc skoro Chrystus jest Słowem i to Słowo jest u Boga, to nie mogą być oni tym samym?

Pani obok mnie zaprotestowała gwałtownie, może nie dokońca rozumiejąc, o co muzułmaninowi chodziło. Ja zaś zamyśliłem się, jak odpowiedzieć na ten zarzut. Jeśli powiem, że nie są tym samym, znów wytknie mi, że Jezus nie jest w takim razie Bogiem i uznając Go za Boga popełniam bluźnierstwo wobec jedynego Boga. Jeśli odpowiem tak, powiedzą mi ząś, że kwestionuję słowa Ewangelii.

Dyskusja trwała jeszcze kilkanaście minut, z mniejszym już jednak żarem, gdyż my, wyprowadzeni w ich teren pytaniami, które niejako z konieczności musiałem pozostawić bez odpowiedzi (czy to z moich braków w teologii, czy też w retoryce), głównie milczeliśmy. Wiele pytań chciałem rozważyć, wiele fragmentów Biblii sprawdzić, ale na miejscu nie mogłem zrobić już nic. Pożegnaliśmy sie jednak kulturalnie i podalismy sobie ręce na pożegnanie. Oni będą tu za tydzień, ja pewnie też.

Przegrałem debatę, trzeba to obiektywnie powiedzieć. Muszę jednak wyznać, że była to zarówno zawstydzająca lekcja pokory – iż muzułmanin lepiej ode mnie zna Pismo – jak i okazja do głebokiej refleksji nad tym, w co wierzę. Bo tak jak w pierwszych wiekach doktryna chrześcijańska wykuwała się i umacniała w ogniu rozlicznych herezji i w opozycji do nich, tak i moja refleksja zawierała w sobie wszystkie te stwierdzenia muzułmańskiego mówcy jako błędne I w opozycji do nich szukała głębszej Prawdy w naszej wierze.







3 komentarze:

Anonimowy pisze...

I jak to możliwe, że do takiego bloga nie ma jeszcze wpisu ?
Niesamowite - aż mi ciarki po plecach przeszły, gdy wyobraziłem sobie, że to jak się odzywam z jakimś komentarzem, a speaker na oczach wszystkich serwuje mi asa, tj pytanie, po którym nie wiedziałbym jak i co odpowiedzieć po polsku, jak wyrazić to po angielsku i zachować poziom tej rozmowy...
Ale zazdroszczę Ci tego doświadczenia i podziwiam odwagę. Większość pomyśli swoje, posłucha i odejdzie. Podniosłeś rękawicę...
Jak by nie było - w obronie wiary.
T

Staszek Krawczyk pisze...

Po powrocie z Anglii jeszcze raz przeczytałem tego posta — i mogę dodać, że też byłem na Hyde Parku. I że też jestem zaniepokojony tą rozbieżnością między naszą nikłą wiedzą o Biblii a precyzyjną argumentacją muzułmanów.

W moim wypadku cała dyskusja skupiła się od początku na boskości Jezusa. Opiszę ją może kiedyś w innym miejscu; tu natomiast tylko wspomnę, że w pewnych chwilach miałem ochotę spytać: "A czy nie sądzicie, że przyjęcie wyłącznie racjonalnego spojrzenia na wiarę powinno doprowadzić do rezygnacji z wyznawania i Chrystusa, i Allaha, i jakiegokolwiek innego boga? Czy w swoim rozumowaniu nie zapominacie o wierze?". Wtedy jednak być może zaczęlibyśmy dyskutować na temat islamu (o którym mówiono by, że jest słuszniejszą religią niż chrześcijaństwo) — tu zaś nie umiałbym już powiedzieć zupełnie nic.

Wojtek pisze...

Rzecz w tym, że im się Islam dobrze logicznie tłumaczy, można go na chłopski rozum wziąć (przynajmniej w takiej "eksportowanej" postaci, w jakiej oni go prezentują). Więc porównywanie islamu z chrześcijaństwem na poziomie logiki jest z góry tendencyjne...