środa, 13 sierpnia 2008
Wtorek, 12 sierpnia
http://picasaweb.google.com/wojtek.szymczak/LondonImpressions
Wieści z Egham
Autostop ze stacji przy rondzie w Egham działa zwykle niezawodnie. Tak było i dziś, kiedy wsiadłem do nienowego już auta starszego Anglika. Pan był nad wyraz rozmowny, więc po tym, jak ujawniłem swoje pochodzenie, rozwinął wątek ze swojej młodości. Okazało się, że kilku kolegów z jego szkolnej ławy byli to Polacy – pokolenie powojenne tych, których rodzice zostali tam jako żołnierze i tych, którzy przenieśli się tu po wojnie. Musiał więc nauczyć się wymowy podstawowych słów polskich i imion, ot, np. Wojtek. Co za zbieg okolicznosci, powiedziałem, bo to moje imię właśnie. Pan zaczął później opowiadać, że polska emogracja to najlepsze, co się temu krajowi przydarzyło. Doprawdy? - zapytałem nieco zaskoczony. Tak! – ciągnął – Polacy pracują szybciej, taniej, solidniej. My, Anglicy, zrobiliśmy się leniwi. Nie wiem czy wiesz – mówił dalej – że co szósty pilot Royal Air Force poległy w walkach lotniczych o Anglię to Polak. To ogromne poświęcenie!
Innego dnia podszedłem na stacji do czarnego Land Rovera z przyciemnianymiu szybami. Kierowca, jak większość, spojrzał na mnie z zaskoczeniem i podejrzeniem, zgodził się jednak w końcu, żeby mnie podwieźć. Jak zawsze, akcent kazał mi co nieco podejrzewać, ale zapytałem jeszcze dla pewności, kiedy byliśmy już na drodze: skąd jesteś? From Poland – padła odpowiedź. W kilka chwil skierowałem rozmowę na temat, który mnie interesował: czy zamierzasz wracać? Wracać – zapytał zaskoczony Michał – a po co? To pytanie jak wystrzał ogłuszyło mnie na moment. Słyszałem już różne głosy polskiej emigracji w tej kwestii, zwykle jednak było to narzekanie albo stawianie Polsce warunków – tak, jeśli…, tak, kiedy…, tak, ale… Jak gdyby każdy nawet przed samym sobą chciał niejako zataić, że kraj swój porzucił i tu, w nowym świecie i nowym zyciu, całkiem mu dobrze. Jak gdyby jakiś prostoduszny wstyd był w tym, żeby głośno wypowiedzieć to, co tak bardzo zaprzeczało wyuczonym w dzieciństwie słowom:
“Kto ty jesteś – Polak mały
Jaki znak twój – orzeł biały
Gdzie ty mieszkasz – między swemi
W jakim kraju – w polskiej ziemi
Czym ta ziemia – ma Ojczyzną
Czym zdobyta – krwią i blizną
Czy ją kochasz – kocham szczerze
A w co wierzysz – w Polskę wierzę!”
Czy to właśnie wyuczona w dzieciństwie taka patriotyczna postawa, czy może utajona tęsknota za krajem czyni emigrację czymś społecznie gorszym od mieszkania i zarabiania w Polsce – nie wiem. U Anglików jednak takiego problemu nie zauważyłem, sami mówią zresztą – “World’s your oyster” (~”świat należy do ciebie). Michał też nie miał takiego problemu. Mówił dalej: po co mam wracać? Czego szukać? Teraz boję się nawet do Polski jechać, bo mi auto ukradną (czarny Land Rover istotnie wyróżniałby się na polskiech ulicach…). Poza tym jest drogo – jakbym chciał nawet lecieć na weekend, to 150 funtów same przeloty mi zabiorą, pobyt drugie tyle, a za te pieniądze można dużo lepsze rzeczy mieć. I właśnie, przeciez w Polsce nawet jeśli by się miało pieniądze, to nie ma co ich wydawać (istotnie, w porównaniu z Londynem poziom rozrywki i usług w Polsce wypada raczej blado). Powiem ci, byłem niedawno nad polskim morzem i musiałem na jeden dzień wyjechać z wynajętego pokoju. Powiedziałem właścicielowi, że wracam jutro w południe. Wróciłem wieczorem, nie czekaj, wcześniej rano i wiesz co? Podnajął pokój na ten jeden dzień…Zawstydziłem się, bo uznałem, że ta historia z pewnością nie jest wyssana z palca. Czy i Michał tak się czuł – nie wiem, bo nie wiem jak bardzo nadal uważał się Polakiem odpowiedzialnym za swój kraj i rodaków. Kiedy wysiadałem, najbardziej kłuło mnie to, iż nie mogłem jego słów całkowicie zanegować. W każdym jego stwierdzeniu pośród opinii i subiektywnych doświadczeń, było jednak ziarno prawdy – małe, lecz bolesne – które utkwiło we mnie i rosło, nie pozwalając mi zapomnieć o tej rozmowie.
Była już noc. Na naszej niewielkiej ulicy, oświetlonej pomarańczowym światłem kilku ulicznych lamp i bladym blaskiem księżyca panował spokój, a zegar spokojnie wskazywał drugą. Wtem nocną ciszę rozdarły krzyki kłótni dochodzące od sąsiadów. Nie rozumiałem do końca treści, w kobiecym głosie brzmiał strach i desperacja, w męskim gniew i agresja. Nagle krzyk bólu, drzwi otwierają się, kobieta wybiega na ulicę. Spomiędzy gniewnych głosów wybija się pełen prośby głos dziecka. Kobieta zamyka się w samochodzie, mężczyzna stoi w drzwiach i dalej jeszcze wykrzykuje. “Dzwonimy” – zdecydowałem i wybrałem 112. Po krótkim wywiadzie operator podziękował i wysłał patrol. W zaledwie 3 minuty na miejscu zjawiła się policja. Pukanie do drzwi, rozmowa, przekrzykujące się głosy mężczyzny i kobiety, podające różne wersje wydarzeń…nie wiem, jaki był rezultat, dość powiedzieć, żę mężczyznę zabrała policja.
Niedziela, 10 sierpnia
Było krótko po 8, kiedy wjechałem do Londynu. Stacja Waterloo była pusta i tak cicha, że słyszełem odgłosy własnych kroków na lśniących posadzkach. Londyńskie City powoli budziło się do życia. W soboty i niedziele, kiedy komputery są wyłączone, maklerzy i bankierzy spędzają czas z rodziną w swoich domach poza miastem, transakcje nie latają z prędkością błyskawicy z i do Nowego Yorku, Chicago, Tokyo, Hong Kongu czy Paryża, kiedy zatrzymuje się obieg pieniądza – serca tej dzielnicy – wtedy właśnie w City jest spokojnie. Jak teraz. Z lekkim sentymentem przechadzałem się pomiędzy wieżowcami o szklanych ścianach, w których odbijało się ciepłe słońce poranka.
Do Brick Lane zawsze wracam z przyjemnością. Nie jest to może najładniejsza, najczystsza i najciekawsza dzielnica miasta, ale z pewnością prawdziwa. Nie na pokaz dla turystów – tworzy ją codzienne życie imigrantów z Bangladeszu, bary i restauracje i małe sklepiki, które wypełniają ulicę na całej długości oraz pobliski meczet, ośrodek życia duchowego i kulturalnego dla tych, którzy się z kultury wyrwali.
Po kilku minutach drogi zobaczyłem po lewej stronie dużą halę, a w niej rozkładające się kramy. Jedzenie, tkaniny, obrazy, punkt masażu relaksującego, pan w kolorowej koszuli w kwiaty, szortach, długim grubym warkoczu, sprzedający kapelusze (mówił, że jak najbardziej jest na nie popyt) czy nawet 2 miłych chłopaków wyszywających haftem krzyżykowym proste młodzieżowe wzory – wszystko to otoczyło mnie i uderzyło kolorową mnogością. Na krańcu hali natknąłem się na Brytyjską Wspólnotę Stowarzyszeń Spirytualistycznych. 4 starsze panie siedziały za ladą i prostodusznie się uśmiechały. Zapytałem, co to w ogóle ten spirytyzm i pani, ukontentowana, zaczęła opowiadać. Spirytyzm, jak sie okazuje, powstal w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku we Francji. Na Francuskich salonach zdarzały się przypadki gadających stołów. Które wprawiały ludzi w przerażenie. A ten pan to kto? – przerwałem, wskazując na ulotkę, gdzie napisane było:
„Bóg – najwyższa inteligencja, pierwsza przyczyna rzeczy
Jezus – nasz przewodnik i wzór
Kardec – podstawa i fundament"
Pan Kardec postanowił to zbadać gadające stoły i doszedł do wniosku, żę to nie stoły, ale duchy gadają*. Określił to jako spirityzm i tak właśnie stworzył tą religię. Pani mówiła potem jeszcze o tym, że spirityzm to „wszystko razem", ze ludzie po śmiercistają się duchami dobrymi lub złymi, ci drudzy zaś muszą narodzić się na nowo i próbować jeszcze raz. To brzmi jak buddyzm – powiedziałem z pytaniem w głosie. Tak! – odpowiedziała pani uradowana – buddyści też tu przychodzą, bardzo się miło z nimi rozmawia, organizujemy też duże zjazdy naukowe o spirytyzmie. Jeśli dasz nam adres email, możemy cię informować o najbliższych...
Zrobiło mi się nieco żal tych pań, które w owym pseudoekumenicznym tyglu ogólnych idei widziały szczęśliwe pogodzenie religii świata. Nie miałem jednak ani czasu, anie zbytniej ochoty na dyskusję, więc podziękowałem i odszedłem.
*jeśli brzmi to dla Was tak naiwnie, jak brzmiało to dla mnie, to wyjaśnieniami służy Wikipedia: gadające stoły to zwykłe plansze w literami i cyframi, których uzywano w seansach spititystycznych; niektórzy wierzą, że służa one jako brama do świata duchów.
Kilkadziesiąt metrów dalej, na przecznicy Brick Lane, przeciskał się tłum ludzi. Stragany rozłozone po obu stronach zachęcały niskimi cenami, zniechęcając jednocześnie wątpliwą jakością. Sam nie wiedząc po co, wmieszałem się w ten tłum i wolno przesuwałem wzdłuż kramów. Buty, owoce, antyki, starocie – wszystkie jakby wołały „przymierz!", „wypróbuj!".
Tutaj w najpierwotniejszej postaci kwitł handel, w najbardziej surowej formie ujawniały się prawidła ekonomii: popyt, podaż, konkurencja, negocjacja. Pamiętam, choć nieco przez mgłę, że i w Mysłowicach na górce, gdzie teraz dumnie stoi angielska świątynia handlu, Tesco, też był kiedyś rynek, i to rynek dużo większy, właściwie był to wielki bazar, na którym można było kupić 1001 mniej lub bardziej potrzebnych rzeczy. Ale wtedy tego nie doceniałem.
Nagle na jednym ze straganów spostrzegłem aparat. Nie myślcie jednak: Canon czy Nikon, LCD, zoom i miliony pikseli. Ten aparat mógłby z powodzeniem występować w filmie o hippisach. Kto wie, może mógłby też dokumentować wyczyny Polskiej reprezentacji w niezapomnianym meczu z Brazylią w 1974, a może wydarzenia poznańskiego czerwca '56. Trzymałem go w dłoniach i czułem ciężar zawartej w nim historii, brzemię tych wszystkich rzeczy, które nim uwieczniano. Ujęcie minęło, zdjęcia wyblakły, ludzie pomarli, a on wciąż trwa, jak niemy świadek minionych dziejów. Odwróciłem go, by otworzyć pokrywę i ukazało mi się jego pochodzenie: „made in German Democratic Republic"...toż to NRD, okupacja i Mur Berliński! Przybysz z przeszłości, z kraju, który zakryły już mroki historii! Dość jednak, skup się: obiektyw. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem – choć nieco zakurzony, obiektyw ten dumnie prezentował wypisane na nim „1.8/50". Długość ogniskowej 50mm, więc to obiektyw standardowy, taki, który oddaje obraz najbardziej zbliżony do tego, jaki widzi ludzkie oko. F 1.8 to wartość przysłony i, mimo upływu lat, jest to wciąż jedna z najwyższych wartości. Jest więc to obiektyw „jasny" lub „szybki", bo wpuszcza na kliszę więcej światła. I najważniejsze – w przeciwieństwie do innych zesłańców, wiszących na metalowych klamrach straganu, nie był to zwykły kompakt. Była to lustrzanka! Widząc i wiedząc to wszystko, spojrzałem na żółtą naklejkę z ceną. Sądziłem początkowo, że to pomyłka, może brakuje zera. Nie, jednak nie myliłem się: piętnaście funtów. 60 złotych. Za lustrzankę. Nie mieściło mi się to w głowie. Wziąłem aparat na bok i zrobiłem kilka zdjęć. Odkręciłem obiektyw. Sprawdziłem pokrętła, nastawianie ostrości i przysłonę. Wszystko działało. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, nadal nie mogę uwierzyć, że trafiłem na taką okazję. Tak to pobratałem się z Niemcem i myślę, że będzie to przyjaźń owocna. Pierwsze zaś efekty możecie zobaczyć tutaj:
http://picasaweb.google.com/wojtek.szymczak/LondonImpressions
Zbliżało się popołudnie i nadszedł mnie głód. Zasięgnąłem rady przewodnika i skierowałem się do Zigni Mouse. W tej małej erytrejskiej restauracji zostałem obsłużony jak nigdy wcześniej. Nieco starszy ode mnie chłopak, który wszedł równo ze mną, zapytał, co wybieram. Okazało się, że pracuje tutaj i jest kelnerem. Kiedy zapytałem, czy można dostać jakiś niewielki zestaw różnych potraw, odparł „Nie ma problemu. Poczekaj, powiem tylko mamie" i zniknął na zapleczu. Usiadłem, sądząc, że przyjdzie dopiero i zapisze właściwe zamówienie. Po dziesięciu minutach przypomniałem sobie fragment przewodnika, który polecał to miejsce: „Obsługa może okazać się powolna, chociaż potrawy są warte czekania". Niewiele później chłopak wyskoczył z zaplecza, trzymając gotowe pudełko z mieszanką potraw na wynos. Oprócz tradycyjnego mięsa „zigni" na ostro była tam też gęsta zupa z soczewicy, a do tego (zamiast sztućców) „injera", czyli wielki naleśnik o kwaśnym smaku, którym zagryzałem smaczne dania.
Skończywszy posiłek, który wyznaczał półmetek mojego niedzielnego zwiedzania Londynu, skierowałem się znów do centrum w rejon Temple, gdzie skryty pośród budynków znajdował się dawny kościół wzniesiony jeszcze przez Templariuszy, którzy osiedli tam w 1160 roku. Pierwotna konstrukcja osadzała świątynię na planie koła, na przestrzeni wieków dobudowano jednak nawę główną.
Dochodziła czwarta i miałem jechać już do Hyde Parku, by spotkać się z Asifem i wspólnie posłuchać debat na Speaker's Corner. Zmieniłem jednak plany i wpadłem na chwilę do Galerii Fotograficznej. Rozczarowałem się nieco, bo wszystkiego było może 30 fotografii w dwóch pomieszczeniach. Ciekawe były natomiast albumy, które przeglądałem później w prowadzonym przez galerię sklepiku.
Nadeszło późne popołudnie i zaczęło padać. Ja zaś skierowałem się do Hyde Parku, gdzie przy Speaker's Corner czekał już na mnie Asif. Falowało tam morze parasoli, które niczym kręgi na wodzie, gdy ktoś wrzuci kamień to gęstniały, to znów rozpraszały się. Speaker's Corner to jedyne w swym rodzaju miejsce, gdzie panuje wolność mowy i swoboda opinii. Fakt ten wykorzystywany jest o dziwo nie przez satanistów, ludzi reklamy czy inne typy spod ciemnej gwiazdy, ale przez dwie największe religie świata: chrześcijaństwo i islam. W każdy weekend ten niewielki plac staje się żywą i spontaniczną przestrzenią publicznej debaty na temat teologii, moralności i tematów pokrewnych religii, np. bigamii prezentowanej przez muzułmańskiego imama jako bardziej moralnej od zgniłej i rozwiązłej obyczajowo zachodniej monogamii. Trafiają się też polityczni mówcy (m.in. socjaliści), ale można bez przesady powiedzieć, że tym, czym Speaker's Corner żyje, co nim wzburza i wzrusza, jest religia. Na tymże więc miejscu stanąłem z Asirem w to niedzielne popołudnie. Skończyła się akurat większa debata i tłum podzielił się na kilka mniejszych grup, w których rozkwitły niezależne spory. Zaczęliśmy przysłuchiwać się rozmowie muzułmańskiego uczonego w pismach z irlandzkim chrześcijaninem i, jak się zdaje, nacjonalistą. Muzułmanin próbował prowadzić sensowny dialog na poziomie, Irlandczyk odpowiadał jednak zwykle kategorycznym zaprzeczeniem lub słowami „heretyk!", „pasożyt!".
- Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego wierzycie w 3 Bogów? My, muzułmanie, oddajemy chwałę jedynemu bogu, tak jak od wieków czynili to Żydzi, na sposób, w jaki nauczył nas sam Bóg w pismach i objawieniach. Wy zaś zamiast w Boga wierzycie w człowieka i stawiacie go jako boga.
- Widzisz – odparłem – tajemnica Trójcy Świętej to rzecz niepojęta dla ludzkiego umysłu, żeby to przyjąć, potrzebna jest wiara, wiara zaś jest łaską od Boga. Nie wszystko można rozumem przeniknąć.
- Ale czy mam wierzyć w sprzeczności z własnym rozumem?
Tu przypomniała mi się fundamentalna myśl Akwinaty, podchwycona w „Fides et Ratio" Jana Pawła II, iż wiara i rozum są jakby dwa skrzydła, na których dusza ludzka wznosi się do Boga. Św. Tomasz orzekał jeszcze, że wiara i rozum muszą być niesprzeczne, jeśli to, co rozważają, jest Prawdą.
- Nie – powiedziałem.
- Zatem to, w co wierzę, powinno być dla mnie zrozumiałe. To powiedz mi teraz, czy Bóg jest nieskończony i wieczny?
- Tak.
-I wszechmocny?
- Tak.
- Więc nie ma dla niego rzeczy niemożliwej?
Tutaj wstrzymałem się na moment, przypominając sobie podstępną filozoficzną kwestię o podobnej naturze: „Czy wszechmocny Bóg może stworzyć kamień, którego on sam nawet nie zdoła podnieść?". Zanim jednak zdążyłem się zdecydować na odpowiedź, odezwała się stojąca przy mnie pani:
- Oczywiście, Bóg może zrobić co tylko zechce, a ty cały czas kwestionujesz jego wszechmoc!
- Czy zatem może Bóg uczynić coś złego? Albo wykazać się niewiedzą? – pytał dalej muzułmanin, ja zaś myślałem „cwany retor", przeczuwając już, dokąd owo rozumowanie prowadzi.
- Oczywiście że nie – odpowiedziała pani, niemal oburzona.
- Jakże więc jest to możliwe, że miałby, zgodnie z waszymi wierzeniami, stać się człowiekiem i umrzeć?
Panią na moment zamurowało, bo nie spodziewała się takiego pytania. I ja zamilkłem i zamyśliłem się na chwilę. W tym położeniu nie było już dobrej odpowiedzi, tylko zł i mniej zła. Czułem się tak, jak zapewne czuli się faryzeusze, gdy Jezus publicznie ośmieszał ich, zadając pytania podobnego rodzaju.
- Myślę, że Bóg jako Chrystus na ziemi był na tyle boski, na ile pozwalało na to ludzkie ciało, które przyjął – powiedziałem ostrożnie.
- Otóż właśnie! Ale powiedzieliście przed chwilą, że Bóg nie może przestać być doskonałym – jakże więc może umniejszyć się do ludzkiego ciała i zywota?
„On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia przyjął ciało z Ducha Świętego i narodził się z Maryi Panny…" myślałem w następne dni, kiedy wracałem myślami do tej rozmowy. „Chrystus umniejszył się do postaci ludzkiej, aby odkupić człowieka i dać mu nadzieję życia wiecznego" czy wreszcie potężne w swej wymowie: „Chrystus stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Synem Bożym", bo przecież Jezus – syn Boży – nazywa Apostołów przyjaciółmi, umywa im stopy, wskazując tym samym na ich godność. Niestety, żadna z tych myśli nie przyszła do mnie w tamtej chwili, kiedy bodaj najbardziej była potrzebna. Zamiast tego powiedziałem tylko, jako naprędce wzniesioną obronę, zapamiętaną formułę:
- Chrystus był do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu.
I choć nie wniosło to wiele do dyskusji, pozwoliło uniknąć kłopotliwego milczenia. Zmienił się za to znów temat. Po kilku nieokreślonych pytaniach doszliśmy do tematu, który zawsze tak naprawdę stoi w centrum dialogu islam-chrześcijaństwo: temat boskości Jezusa.
Rzeczy mają się bowiem tak, że muzułmanie akceptują Stary Testament i jego proroków. Jezusa zaś traktują jako kolejnego w linii prorockiej, przedostatniego, który zapowiadał przyjście Mahometa. “Jakże to” – pomyślicie – “Syna Bożego z człowiekiem grzesznym zjednywać i Boskiej natury mu w zaślepieniu odmawiać? Przecież są cuda, których Pan Jezus tak licznie dokonywał, są nauki, ba, słowa Jego własne, że przecież od Boga On przychodzi i do Boga wraca, aby nam miejsce przygotować! Jest wreszcze cała 2000-letnia traydycja Kościoła, który w jednej nauce trwając, głosi ją całemu światu, by każdemu człowiekowi dostęp do Boga przybliżyć!”. Tak i ja myslałem, zacząłem więc kolejno argumenty wytaczać:
- Przecież sam Chrystus mówił o sobie jako o Synu Bożym i Synu Człowieczym, którego zapowiadały wszystkie proroctwa Starego Testamentu (tutaj wspomniałem na pielgrzymkę do Izreala, gdzie na Górze przemienienia wyjaśniono nam znaczenie Eliasza i Mojżesza, którzy pojawiają się po prawej i lewej stronie przemienionego Jezusa; Eliasz uosabia wszystkich proroków, Mojzesz zaś przedstawia Prawo – tak jedno, jak I drugie wypełniło się w osobie Zbawiciela, nie powiedziałem tego jednak, bo dyskusja potoczyła się już w międzyczasie dalej)
- Doprawdy? Gdzie? Przecież zawsze mówił o sobie jako o Synu Człowieczym, a Syn Człowieczy w kulturze Zydowskiej znaczył tyle, co wierny Bogu (tutaj uderzyli mnie bronią, którą sam wcześniej w nich wymierzyłem, napominając, że zbyt dosłownie czytają Pismo Swięte, bez analizy podłoża kulturowego i żydowskiej mentalności, odzierając je zupełnie z wymowy symbolicznej). Ba, więcej nawet, Jezus sam nazywa Zydow Synami Człowieczymi. I mówi jeszcze do Magdaleny w ogrodzie: Rzekł do niej Jezus: «Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: "Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego", zatem nie może sam być Bogiem, skoro tak wypowiada sié o Bogu Zydów, jakby był to i jego Bóg. Tak wiec, jest on prorokiem obdarzonym wielką mocą przez Boga, ale nie samym Bogiem.
- Gdyby był prorokiem tylko, nie mógłby przecież cudów dokonywać, którymi poświadczał swoją Boską nature.
- To, co nazywasz boską naturą jest mocą bożą daną człowiekowi, tak jak moc była dana Mojżeszowi by rozdzielił wody Morza Czerwonego. Któż może czynić cuda, jeśli nie sam tylko Bóg? Tak też wszystkie cuda są dokonywane ręką Bożą, nawet jeśli posługuje się On przy tym człowiekiem.
Poczułem, że dotychczas spokojny mój umysł zaczął wzbierać, jak płomień podsycany gwałtownym wiatrem, i chciałem wszystkiemu zaprzeczyć, powiedzieć “nie!” i brakiem wiary wyjaśnić ich brak zrozumienia. Wtem do głowy przyszedł mi C.S. Lewis i jego, jak dotąd sądziłem, niezawodny dowód na to, myślący zdroworozsądkowo człowiek nie mógł uznać Jezusa jedynie za mędrca, moralny wzorzec i wielkiego człowieka:
- Zobacz, jeżeli ja cię uderzę, to możesz mi wybaczyć, bo to ty doznałeś krzywdy, ja zaś popełniłem grzech. Jest to bardzo logiczne i zrozumiałe. Ale co, jeśli przyjdzie on – tu wskazałem na drugiejo muzułmanina – i powie mi “odpuszczam ci twój grzech”? Jakąż on ma władzę, by odpuszczać ludziom grzechy, które popełnili wobec innych? A tak właśnie postępował Chrystus – odpuszczał ludziom grzechy popełnione nie wobec Niego, ale wobec innych ludzi. Musisz przyznać, że w tym wypadku nie pozostaje nic innego, jak uznać go albo za szaleńca, albo za Boga.
- Nie, bo owa boska moc odpuszczania grzechów może być mu dana przez Boga, on sam zaś pozostaje człowiekiem, mimo, że wielkim prorokiem. Ale odłóżmy to na bok i weźmy ewangelię Janową – Chrystus jest owym Słowem, tak?
- Tak
- A więc czytamy: “na początku było Słowo, a Słowo było u Boga i Bogiem było słowo”?
- Tak
- A więc skoro Chrystus jest Słowem i to Słowo jest u Boga, to nie mogą być oni tym samym?
Pani obok mnie zaprotestowała gwałtownie, może nie dokońca rozumiejąc, o co muzułmaninowi chodziło. Ja zaś zamyśliłem się, jak odpowiedzieć na ten zarzut. Jeśli powiem, że nie są tym samym, znów wytknie mi, że Jezus nie jest w takim razie Bogiem i uznając Go za Boga popełniam bluźnierstwo wobec jedynego Boga. Jeśli odpowiem tak, powiedzą mi ząś, że kwestionuję słowa Ewangelii.
Dyskusja trwała jeszcze kilkanaście minut, z mniejszym już jednak żarem, gdyż my, wyprowadzeni w ich teren pytaniami, które niejako z konieczności musiałem pozostawić bez odpowiedzi (czy to z moich braków w teologii, czy też w retoryce), głównie milczeliśmy. Wiele pytań chciałem rozważyć, wiele fragmentów Biblii sprawdzić, ale na miejscu nie mogłem zrobić już nic. Pożegnaliśmy sie jednak kulturalnie i podalismy sobie ręce na pożegnanie. Oni będą tu za tydzień, ja pewnie też.
Przegrałem debatę, trzeba to obiektywnie powiedzieć. Muszę jednak wyznać, że była to zarówno zawstydzająca lekcja pokory – iż muzułmanin lepiej ode mnie zna Pismo – jak i okazja do głebokiej refleksji nad tym, w co wierzę. Bo tak jak w pierwszych wiekach doktryna chrześcijańska wykuwała się i umacniała w ogniu rozlicznych herezji i w opozycji do nich, tak i moja refleksja zawierała w sobie wszystkie te stwierdzenia muzułmańskiego mówcy jako błędne I w opozycji do nich szukała głębszej Prawdy w naszej wierze.
poniedziałek, 11 sierpnia 2008
Sobota, 9 sierpnia
Udało mi się natomiast uzupełnić posty na blogu (już prawie wszystkie są na swoich miejscach), skończyć książkę o fotografii krajobrazów, pójść do spowiedzi i na wieczorną mszę oraz zrobić kilka innych rzeczy, które choć mało ważne, są jednak niezbędne (np. zjeść obiad i wymienić wodę kwiatkom).
sobota, 9 sierpnia 2008
Sen
Zwykle opisuję wieczory lub noce. Dziś jednak będzie inaczej – wyjątkowy był bowiem poranek, jego pierwszy moment, tak jak wyjątkowy jest najpierwszy promień słońca, który jako posłaniec jutrzenki wybiega naprzód, niosąc radosną wieść o zbliżającym się dniu. W tej pierwszej chwili bowiem trwał we mnie jeszcze ów obraz, fragment opowieści prostej ale ważnej, która ujęła mnie na tyle, że pamiętałem ją jeszcze na tym świecie. Była to bowiem opowieść ze świata snów.
Jeśli to, co piszę poniżej, nie będzie miało sensu, wybaczcie mi, bo przecież nie raz tak się zdarza, że autor tylko widzi w swoim tworze cokolwiek godnego uwagi. Być może jednak okaże się, że cicha senna opowieść zanotowana na wpół śpiąco na skrawku papieru będzie miała sens także i dla Was.
…ludzie przesuwają się przede mną niczym nieustanna fala…kolorowe suknie, czarne garnitury, pary, grupy, słowem – gromada wielka ludzi, którzy coś do siebie mówią, witają się, rozmawiają, uśmiechają – wszystko to widzę z bliska, ale jakby zza szyby, która tłumi wszelkie odgłosy; jak gdybym był niewidzialnym duchem, który w sekrecie nawiedził to zgromadzenie. Wtem z obcej grupy wyłania się postać znajoma, niska. Nie zbliża się, ale pojawia tuż koło mnie, jak gdyby znanym tylko sobie sposobem przedarła się przez tę barierę, która oddzielała mnie od tamtej strony. Widzę wszystkie postacie nieostro, ich kolory są jakby odległe, wyblakłe. Mała postać koło mnie jest jednak bardziej prawdziwa, realna, jej sylwetka zaś wyraźna. Stoi tuż obok i patrzy na mnie, jak gdyby na coś czekał – być może na chwilę, w której go rozpoznam. „Łukasz” – przemknęło mi jak błyskawica przez myśl, dając też zaraz odpowiedź na pytanie o to, gdzie jestem. Spojrzałem raz jeszcze na ludzi wokół i obraz w jednej chwili wyostrzył się, ukazując mi twarze bliskich i znajomych: ciocia Ewa, wujek Janusz, Kasia i Filip, wujek Grzesiu, Jorg i inni, których dobrze przecież znamy. Także sam Łukasz – teraz dopiero zauważyłem – wyróżniał się strojem, wciąż stojąc i patrząc na mnie ubrany w garnitur z białą koszulą i elegancką czarną muszką. Wesele – pomyślałem – nie może inaczej być! Wtedy Łukasz podszedł do mnie i przytulił mnie, jak dawniej kiedyś, kiedy byliśmy jeszcze młodzi (więc to chyba dosyć stary sen, bo ostatnimi czasy się to nie zdarza…). Zapytał przy tym, dlaczego nie dołączę do wszystkich, zapytam o ich sprawy, okażę zainteresowanie ich życiem a wreszcie pobędę po prostu w ich towarzystwie. Słowa te wydały mi się niezwykle mądre i gorzkie zarazem, bo jaśniało w nim boleśnie ziarno prawdy: nie najlepiej idzie mi troska o sprawy bliskich...
Tym autopouczającym morałem chcę zakończyć tą opowieść, by miała ona kształt i sens. By zaspokoić Waszą ciekawość powiem jednak, że nie był to koniec snu, gdyż ( i proszę mnie nie pytać dlaczego…) po chwili Łukasz wyjawił, że wypadałoby mi zainteresować się najważniejszymi sprawami, którymi wszyscy tutaj zgromadzeni przejmują się i żyją na co dzień – np. seksaferą czy kłótniami rządowymi…
Piątek, 8 sierpnia
W pracy zaraz z rana zadzwoniliśmy z Edem do Skandynawskiej agencji Norstatt, która zajmuje się badaniami terenowymi w tym rejonie. Podczas konferencji telefoniczne już uzgodniliśmy terminy, a ja zostałem przedstawiony jako następca Eda i przyszły nowy kontakt ze strony brytyjskiej firmy. Później sprawdzaliśmy jeszcze ostateczne wersje kwestionariuszy, by wysłać je do agencji jako gotowe do badania terenowego. Przejęcie obowiązków zostało dokonane – pisałem już maile do klientów i szukałem rozwiązań na pojawiające się nieliczne problemy. Niewiele to zapewne, ale lepsze niż sprawdzanie jedynie, czy cyferki w obu dokumentach są identyczne.
Ed kończył dziś pracę w Research International (był tu kilka miesięcy) i w poniedziałek wyjeżdża na 30 dni do Francji uczyć się hiszpańskiego i przygotowywać się do swojej wielkie podróży. Wraz z dziewczyną jadą na 6 tygodni do Ameryki Południowej, by przemierzyć Ekwador, Peru, Boliwię i zakończyć podróż w Rio de Janeiro. Wszyscy mu dziś zazdrościli, ze ma przed sobą perspektywę tak niezwykłych 2 miesięcy.
Od grupy Ed dostał szampana, ja zaś zebrałem dla niego krótki przewodnik o tym, jak robić troszkę lepsze zdjęcia. Każdy, kto chciałby się z tym zapoznać, może ściągnąć to z : http://docs.google.com/?tab=mo&pli=1#folders/folder.0.7bd6dbd1-30d7-4c67-8421-60470c4ce380. Bardzo się ucieszył z tego prezentu. Mam nadzieję, że chociaż trochę mu on pomoże.
Po pracy ścigałem się jak zawsze z czasem, żeby zdążyć na wcześniejszy pociąg. Na próżno. Na wielkiej stacji Waterloo setki ludzi (a ja wraz z nimi) wpatrywały się niecierpliwie w rząd ekranów, który wyświetlał „opóźniony” przy każdym pociągu. Z resztą, zobaczcie sami:
Czwartek, 7 sierpnia
Dziś biegałem inaczej – boso. Mokra trawa chłodziła mi stopy i sprawiała, że biegło się jakoś lżej i szybciej niż zwykle. Wraz ze mną podążał zmierzch, on jednak biegł za zachodni horyzont, ścigany przez ciemność nocy, ja zaś – wokół boiska, mierząc się z czasem. W uszach brzmiała mi nauka św. Bernarda z Clairvaux z dzieła „O miłowaniu Boga” czytana przez amerykańskich ochotników.